Wokół mnie powinna trwać mgła tajemnicy, kiedy zbliżam się do kościoła katolickiego w Ossiach. Powinienem być otulony domysłami jak mgłą. Ale tak nie jest. Słońce intensywne świeci, dzwon wybija głośno południe, płosząc kaczki na pobliskim jeziorze (Ossiacher See).
W każdym razie, parę dni temu, kilkadziesiąt kilometrów stąd, przeżyłem preludium tej wyprawy do Ossiach w austriackiej prowincji Karyntia, blisko granicznego miasta Villach (Słowenia i Włochy blisko).
Parę dni temu byłem w pięknym mieście karynckim Althofen. Kościół parafialny z cichą starówką umieszczony od wieków na wysokim wzgórzu. W kościele w Althofen, na lewo od głównego ołtarza dostrzegam nagle na ścianie XIX-wieczną drewnianą rzeźbę św. Stanisława. Dlaczego tu, w Althofen czci się tak ostentacyjnie polskiego biskupa z XI wieku? To wyjaśni się teraz w Ossiach, przy jeziorze z trzcinami, szeleszczącymi na wodzie wszem i wobec inne imię „Bolesław, Bolesław, Bolesław…”
Kościół jest w Ossiach dość niepozorny. Przytulił się do potężnych murów klasztoru benedyktynów. To kontrast: wielki kompleks klasztorny i mały kościół. Do brzegu jeziora jest raptem 100 metrów. Między samą świątynią a jeziorem jest cmentarz. Patrzę na groby i dostrzegam tylko jeden, który otoczony żelaznym płotem o wysokości 2,20 m przylega prostokątnie do zewnętrznej północnej ściany kościoła. Ten jest klasycznie orientowany, czyli ołtarz skierowany jest na wschód.
Z powodu tego jedynego ogrodzonego metalowymi sztachetami grobu jestem tutaj. Podchodzę i widzę kilka elementów, przyciągających wzrok turysty. Po pierwsze wspomniany płot z wijącym się napisem łacińskim „Sarmatis peregrantibus salus”, czyli złotymi literami, pięknymi majuskułami „Pozdrowienie sarmackim wędrowcom”. Po drugie prostokątna beżowa granitowa pionowa płyta wmurowana w ścianę kościoła z napisem również po łacinie: „Bolesławowi Śmiałemu, królowi Polski, zwycięzcy i zwyciężonemu, wygnańcowi i pokutnikowi ku pamięci tę tablicę ufundowali dowódca i żołnierze Drugiego Legionu wojska polskiego A.D. 1946”.
Po trzecie odczytuję tablicę z brązu ukośnie umocowaną na słupku, zredagowaną po polsku i po niemiecku: „Domniemany grób króla Polski Bolesława II Śmiałego – według przekazu, Bolesław II przebywał w latach 1081-1089 jako niemy pokutnik w klasztorze benedyktynów w Ossiach”. Po czwarte schylam się, aby dojrzeć lepiej wmurowaną piękną płaskorzeźbę z białego marmuru przy samej ziemi. To rzymska autentyczna płyta, przedstawiająca powabnego konia. Za tym białym koniem, w ścianie, spoczywa może polski król. Domyślam się, iż wizerunek starożytnego rzymskiego konia o tyle pasuje do polskiego króla, iż wiele czasu na tym zwierzęciu spędził za życia, kiedy pokonywał wrogów Polski, zwłaszcza na wschodzie.
Po piąte oglądam, zadzierając głowę wielki obraz o formacie 2 x 3 m na blasze, przyczepiony nad nagrobnym koniem. Obraz pochodzi z XIX wieku, ukazując epizody z życia króla Bolesława w okrągłych scenach. Malarstwo niezbyt wysokich lotów jest sporą ciekawostką. Czytam napis łaciński pod tą tablicą, iż renowacja tej pamiątki odbyła się w roku 1884 z inicjatywy burmistrza miasta Krakowa. Wtedy był nim doktor Ferdynand Weigel (1826-1901). Może przybył tu osobiście ze świtą magistratu? Piastował ten urząd przez 3,5 roku. Domyślam się, iż dlatego napis jest sformułowany po łacinie, gdyż sam tekst po niemiecku w austriackim Krakowie nie zabrzmiałby prawidłowym tonem a napis po polsku byłby odebrany przez władze naddunajskiej monarchii zbyt patriotycznie…
Tyle materialne pamiątki. Pozostaje hipoteza: czy zadumany stoję istotnie przed autentycznym grobem polskiego króla? To pozostaje tajemnicą. Osobiście wierzę, iż On tu spoczywa. Podnosi to przecież rangę mojej turystyki, pielgrzymowania oraz patriotyzmu w zupełnie innym kontekście w stosunku choćby do daty 1884, kiedy Kraków był w Austrii.
Ale jak mógł trafić król Bolesław do nawet dziś bardzo tu prowincjonalnej Austrii? Miasteczko Ossiach jest urocze, epatując górami wokół i jeziorem o krystalicznej wodzie. Dziś to centrum rozwiniętej infrastruktury dla gości, wtedy centrum metafizyki duchowej chrześcijaństwa. Dziś bawią się tu turyści (motorówki, jachty, rejsy statków, hotele, rozrywki, restauracje, zabawy dla dzieci, słońce i góry), wtedy modlili się tu mnisi (medytacje, dzwony, praca fizyczna, egzegeza Biblii, modlitwy, spowiedzi, kolędy i procesje 14 stacji drogi krzyżowej. Tempora mutantur…
Bolesław Śmiały lub Szczodry z dynastii Piastów, urodził się plus minus w roku 1042. Jego ojcem był Kazimierz Odnowiciel a matką ruska księżniczka Maria Dobroniega. Królewski tytuł otrzymał od bardzo energicznego papieża Grzegorza VII w roku 1076. Jako król toczył Bolesław ciągle wojny. Zajął nawet Kijów, dzisiejszą stolicę Ukrainy. Jego zasługi polityczne zostały zniweczone potem przez konflikt z biskupem krakowskim (czyli stołecznym wówczas!), Stanisławem ze Szczepanowa. To ten duchowny, na którego patrzą wierni katolicy austriaccy, kiedy patrzą się na wspomniany przeze mnie już ołtarz w kościele w Althofen. Bardzo udana rzeźba w innym mieście Karyntii. Nie wiemy dziś nic o szczegółach konfliktu „kler-król”, jako iż nie ma dokumentów. To było przecież tak dawno… Gall Anonim pisze tendencyjnie i lapidarnie w swej kronice, iż wedle króla duchowny Stanisław był episcopus traditor, czyli biskupem zdrajcą. W domyśle zdrajcą politycznym. Ale na czyją korzyść? Prawdopodobnie na korzyść cesarza niemieckiego. Ale to domysły.
Faktem jest, iż porywczy król każe po sfingowanym procesie zabić biskupa. Czyn dotychczas niesłychany w Polsce! Że król na tronie nie boi się Boga?! Biskup, przedstawiciel Boga na ziemi, zostaje poćwiartowany, czyli do jego dwu rąk i nóg przywiązuje się mocne sznury. A te doczepione są do czterech koni, którym na rozkaz każe się rozbiec w cztery strony świata…
Świat się o tym dowiedział oczywiście. Papież Grzegorz VII też. Skazuje z Rzymu Anno Domini 1079 króla Bolesława na banicję. Sama ofiara, martwy Stanisław, staje się od razu męczennikiem, słusznie nieposłusznym wobec władzy nie-boskiej, poległym na polu obrony religii. Staje się symbolem obolałej wiary, cierpiącej z powodu pychy ziemskiej władzy na Wawelu. Staje się świętym.
Co dzieje się z banitą już bez korony? Bolesław udaje się na Węgry. I tu nad Dunajem zacierają się ślady. Dopiero po latach kojarzy się króla-mordercę z Ossiach. Przebywał właśnie ponoć tu kilka lat aż do zgonu jako cichy, niemy pseudo-mnich, stroniący od współbraci, zatopiony w modlitwach i pokucie. Nie przypuszczał, iż stanie się bohaterem wielu dzieł literackich i muzycznych. Jego vita to wszak wspaniały materiał psychologiczny, baza dociekań, pożywka dla mózgu i serca. Karol Bunsch napisał świetną powieść o tym konflikcie w 1945, zaraz po wojnie, pod tytułem „Imiennik – miecz i pastorał”.
W wielokrotnie przebudowywanym, sterylnie odpucowanym klasztorze nie pokazuje się celi króla. Jest przecież bohaterem niejednoznacznym oraz chwiejnym: wojownik, rządzący twardą ręką, intrygant i świetny wódz, pełen pychy i zakapturzony mnich śpiący w celi bez okna. Czujemy wyraźną dychotomię jego charakteru: świecki dygnitarz na tronie, owiany chwałą oręża, później popychany w szeregu pątników braciszek zakonny z niezmywalnym piętnem morderstwa w sercu. Czy Bolesław się biczował? Czy zaangażował do medytacji ciało? Czy myślał o przemijalności władzy na ziemi, kiedy chłeptał w refektarzu nędzną zupkę? Czy żałował za okropny grzech? Czy często leżał krzyżem przed ołtarzem? Czy patrząc na cienie murów klasztornych nocą osiągnął spokój duszy? Czy jezioro w Ossiach dało mu jako taką równowagę, kiedy spoglądał na jego spokojne wody? Czy woda w Alpach przypominała mu Wisłę pod Wawelem? Nie wiem.
Władza totalitarna pozostawia zawsze mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
Wiesław PIECHOCKI, Ossiach, Austria, lipiec 202