Zuletzt bearbeitet 31.03.2015 11.00


Zuletzt bearbeitet 28.08.2014 23.38
Serbski film

 

 

 

 

 

Impresje z wyprawy autostopowicza...

Ale skąd w ogóle pomysł, żeby jechać stopem do Serbii?– wiozący nas w zapadającym zmroku, na północ, w stronę miasta Novi Sad  kierowca nie mógł się nadziwić. Wpadliśmy na niego pijąc piwo w Krakowie – odparł Kuba zgodnie z prawdą. A kierowca zaśmiał się serdecznie – To ile ich było? Dwa, trzy? Ale piw czy dni? – odpowiedziałem nie do końca żartem.

Półwysep Bałkański zajmuje ogromną część naszego kontynentu. To bardzo zróżnicowana geograficznie i kulturowo kraina, o ciekawej i burzliwej, a często tragicznej historii. To Europa nie mniej niż Paryż czy Wiedeń, a jednak spychana gdzieś na bok w wyobrażeniach o charakterze i tożsamości Starego Świata, ciągle w przestrzeni kultury funkcjonująca jako byt nie do końca równorzędny.

Z zamiarem odkrycia choć kilku sekretów tych zakątków ruszyliśmy w podróż do nieodległej Serbii. Zobaczyć jak ludzie żyją, co myślą, jak mierzą się z rzeczywistością. Czy będą zabierać na stopa. Jak radzą sobie ze skutkami powodzi, które nawiedziły ostatnio okolice Belgradu.

To tylko kilka kamyczków z ogromnej mozaiki – tekst proszę traktować raczej jako podróżnicze impresje, obrazki pojedyncze, ale prawdziwe – w żadnym zaś razie jako próbę wydawania wyroków o tym – zdradzę swą opinię już teraz – wspaniałym kraju.

Spełniwszy tę prośbę, wyobraźcie sobie malutką zatoczkę przy wylotówce z Wiednia w kierunku Budapesztu. To pierwszy dzień, słońce, które będzie nam towarzyszyć niemal przez cały czas, praży niemiłosiernie. Przy drodze my wraz z bagażami wytrwale machający w stronę wyjeżdżających spod znajdującego się naprzeciwko wiaduktu samochodów. Kurz, ryk silników i uśmiechy na twarzach – pełnia życia.

Po dwóch godzinach (to długo) zatrzymuje się samochód na węgierskich blachach. Łapiemy stopa do Budapesztu. Podróż mija nam na rozmowach, przysypianiu i patrzeniu w drogę. Nasz kierowca, młody węgierski biznesmen, wykorzystuje naszą obecność do przypomnienia sobie angielskiego, którego od dawna nie używał, ja zaś odpowiadam po niemiecku, ćwicząc w ten sposób język. Wszyscy są zadowoleni. Chwalimy się znajomością Omegi, on znajomością Kubicy. Niżej podpisany otrzymuje nawet ofertę pracy w Linzu. Żegnamy się na obwodnicy Budapesztu i wymieniamy numerami telefonów. Do granicy z Serbią zostało około dwieście kilometrów.

Przekroczyliśmy ją dnia następnego. Niemal pod same terminale podwiózł nas Serbski kierowca osiemnastokołowej ciężarówki, jeden z niewielu Serbów, z którym musieliśmy komunikować się używając ojczystej mowy – on zaś odpowiadał nam po Serbsku. Słowianie zawsze się jakoś dogadają... prawda to, choć mieszkańcy Serbii językami mówią różnymi, i zazwyczaj nie musieliśmy (ani oni, ani, nie chwaląc się, my) uciekać się do takich lingwistycznych akrobacji. W każdym razie dotarliśmy do granicy Serbsko-Węgierskiej... niestety okazało się, że nie ma tam przejścia dla pieszych. Ustawiliśmy się więc z kamiennymi minami w kolejce za kilkoma osobówkami, wkrótce za nami pojawili się kolejni, nieco zdziwieni kierowcy. Chyba jednak nie byliśmy pierwsi – strażnik ze zrozumieniem pokiwał głową:

 Co, stopem nad morze? Do Grecji?

A nie, do Belgradu, raczej nie dalej.

To zdziwiło go już nieco bardziej, ale ruszyliśmy dalej. Nasz następny przystanek – a właściwie pierwszy cel podróży, Novi Sad, znajdował się ledwie 120 kilometrów na południe.

Ruszyliśmy. Pierwszy kierowca zadziwił nas... polszczyzną. Miał, jak twierdził, kobietę z Koszalina i całkiem nieźle mówił językiem Kochanowskiego i Mickiewicza. Choć podwiózł nas tylko kawałek, to kolejna osoba, biznes- ale – dla odmiany – bizneswoman i to serbska, wzięła nas już prosto do Novego Sadu.

Problemem Serbii jest totalnie niekompetentny rząd – perorowała, prowadząc pewnie samochód – to chyba najgorszy, jaki kiedykolwiek mieliśmy. Prowadzę firmę i coś o tym wiem, trzeba nieźle kombinować, żeby nawet nie tyle wyjść na swoje, co utrzymać się na powierzchni.

Zresztą– dodała później – ja nie mogę narzekać, mam niezłą pracę i jakoś sobie radzę. Ale ludzie w marketach zarabiają po 250, 300 Euro. Naprawdę trudno się za te pieniądze utrzymać, a działania rządu tylko pogarszają sytuację. Mamy ogromną szarą strefę, ale ja wcale się temu nie dziwię, ludzie muszą jakoś przeżyć.

Brzmi znajomo, prawda? Później zapytałem ją o powódź.

To ogromna tragedia, największa tego typu katastrofa. Nie byliśmy na to przygotowani. Co ciekawe, media do ostatniej chwili utrzymywały, że wszystko jest pod kontrolą a sytuację uda się opanować. Gdy zrobiło się naprawdę gorąco, część ludzi nie chciała dać się ewakuować ratownikom. Wierzyli w propagandę.

Po chwili dodała:

To ma ogromne rozmiary. Niewygodne dla rządu strony dziwnym trafem giną z sieci, to robota rządu. Oczywiście nie jest to oficjalne, ale wszyscy wiedzą, kto za tym stoi. Atakują je hakerzy i zostają zniszczone albo po prostu znikają. To samo dzieje się ze stronami dotyczącymi powodzi.

Novi Sad to miasto studentów. Nocą uliczki malutkiego, ale przepięknego centrum były wypełnione młodymi ludźmi, którzy chcieli bawić się, pić piwo, całować się i rozwijać, żyć pełnią. Oni również narzekali na serbską rzeczywistość, okazując jednocześnie wielkie przywiązanie do swojej tożsamości, do narodu, wspólnoty. Dobrze było pić piwo w artystycznej knajpce przy dźwiękach spokojnej muzyki oraz na placyku tuż obok świątyni, gdzie panował radosny rozgardiasz dziesiątek młodych, głodnych życia ludzi. Pijanych, ale przyjaznych i otwartych. Czy policja nie daje wam mandatów? – spytałem młodzieńca chwalącego się znajomością dzieł Kafki i Nietzschego. Spojrzał na mnie jak na wariata. Ale za co? Ze tu siedzimy?

Droga na wylotówkę prowadziła przez most, z którego widać było wystające z wody przęsła, pozostałości starego mostu, zbombardowanego przez NATO. Takie obrazki nie są jeszcze rzadkością – w Belgradzie, do którego się kierowaliśmy, również mieliśmy zobaczyć pozostałości wojny.

Belgrad jest zupełnie inny. To bardzo duże miasto pełne rozmaitych kontrastów. Widać tu było skutki powodzi – worki z piaskiem ustawione wzdłuż naddunajskich bulwarów, poprzewracane na mieliźnie barki i mniejsze statki. Inne barki, funkcjonujące jako knajpy, raczej drogie i ekskluzywne, już działały. Latarnie marnie doświecały brzeg, gdy szliśmy w stronę wyspy z parkiem, gdzie przyszło nam rozbić namiot. Towarzyszyli nam majętni, młodzi Serbowie w markowych ubraniach, prowadzący pod ręce śliczne, zadbane kobiety, zdjęte, wydawałoby się, z paryskich wybiegów – choć naturalnym wdziękiem i urodą z pewnością paryżanki prześcigały. Kawałek dalej, za ostatnią knajpą, gdzie nie docieralo już światło latarni, bezdomni spali na pokrytym popowodziowym błotem wybrzeżu. Jeszcze dalej, pod mostem, straszyła opustoszała buda, w której ktoś zapewne przed powodzią mieszkał. I zapewne mieszkał będzie dalej, bo konstrukcja przetrwala kataklizm (który w samym Belgradzie nie miał aż tak wielkich rozmiarów).

Ale Belgrad w dzień – to zupełnie inna bajka. Kontrasty zagubiły się wśród setek przemierzających ulice ludzi, wśród knajp, banków, piekarni i muzeów. Ktoś pił piwo, ktoś biegł za swoimi sprawami, ogrodnicy kosili trawę w forcie, a sklepikarze zachwalali swoje towary. Studentki między zajęciami jadły burki na ławce, a pracownicy centrum informacji turystycznej, choć uprzejmi i profesjonalni, czekali ewidentnie na koniec zmiany. Życie toczyło się swoim trybem, gołębie obsiadały pomniki a żule na dworcu wołali o papierosa.

My zaś, po obejrzeniu centrum, z którego, przyznać trzeba szczerze, w dzień się nie ruszaliśmy, pomknęliśmy na zachód, w stronę najmocniej dotkniętego powodzią miasta Obrenovac.

Miasto owo zostało, jak było już powiedziane, najmocniej dotknięte skutkami powodzi. Wpadająca w nieodległym Belgradzie do Dunaju rzeka Sawa totalnie zalała to miejsce. W szczytowym punkcie ewakuowanych zostało 70 tysięcy ludzi – sto procent populacji miasta.

W jego bramy zawitaliśmy – wbrew autostopowym zasadom – autobusem. Najpierw przywitały nas zniszczone łąki, z których woda już zeszła, a potem... wydawałoby się normalnie żyjące miasto. Wysiedliśmy na przystanku, a dookoła ludzie, samochody, otwarte sklepy. I tylko przejeżdżające od czasu wojskowe ciężarówki wskazywały, że coś tu jest nie tak. W koszmarnej kanikule ruszyliśmy wgłąb miasta, które już po chwili zaczęło odkrywać skryte w pierwszej chwili, niewesołe sekrety.

Mijaliśmy most, pod którym niegdyś była ulica. Niewystarczająca kanalizacja burzowa sprawiła jednak, że woda dostała się tu spod ziemi, zamieniając ją w kłębowisko błota (jego warstwa była naprawdę ogromna), połamanych latarni i wykrzywionych, pourywanych fragmentów asfaltowej drogi. Pobliskie bloki zostały totalnie zalane – wracający powoli do miasta mieszkańcy (na czas największej powodzi zostali ewakuowani do specjalnego, wojskowego obozu) rozpatrywali się w zniszczeniach, wynosili zniszczone graty z zalanych piwnic. To moja najsilniejsza impresja z wracającego do życia Obrenovac – ludzie, którzy powoli czynili rezurekcję swoich domów i dobytków, próbujący ratować co się da i porządkować resztę, odpalać zalane samochody. Rzecz była zresztą w jakiś sposób zorganizowana – przed każdym niemal domem walały się kupy wyniesionego tam gruzu i śmiecia, które zbierało, za pomocą potężnych, mechanicznych chwytaków (a czasami ręcznie) wszędobylskie wojsko. Co ciekawe, wielu żołnierzy popijało... naszą polską Piwniczankę. Jak widać, paczki z pomocą chyba jednak dotarły do Serbii, a ci, którzy zaangażowali się w ich tworzenie, nie pracowali na darmo. I bardzo dobrze.

Jak nietrudno się domyślić, im bliżej rzeki, tym skutki powodzi większe. Wiele domów było bardzo zniszczonych, każdy pokazywał, jak wysoko (2, 3 metry) sięgała woda Sawy. Na ulicach widzieliśmy przyniesione tu siłą żywiołu łodzie – niektóre wcale nie małe.

Nie sposób nie wspomnieć – abstrahując już od kataklizmu – o niezwykłej serbskiej gościnności. Nie tylko nie mieliśmy problemu ze złapaniem stopa – ludzie byli bardzo pomocni i naprawdę chcieli nam pomóc, poznać nas, okazać przyjaźń. Gdy wyjeżdżaliśmy już z Serbii podwoził nas doktor medycyny, pan Slobodan. Jechał aż na Węgry, po drodze miał jednak co nieco do załatwienia w przygranicznej, serbskiej jeszcze Suboticy. Zaproponował więc, żebyśmy poczekali na niego w secesyjnym centrum, upoił złocistym trunkiem a sam pojechał załatwiać swoje sprawy. Wrócił, jak obiecał, po godzinie, i zabrał nas na Węgry.

Doświadczonych autostopowiczów może to aż tak bardzo nie dziwić, wszak takie sytuacje zdarzają się na całym świecie, i muszę przyznać temu rację – tym niemniej mocno chciałbym tu podkreślić serbską otwartość i gościnność.

Wracając z Serbii odwiedziliśmy jeszcze Budapeszt, ale to zupełnie inna historia. Serbia pozostawiła ciepłe wspomnienia i duże uczucie niedosytu – to tylko wycinek Bałkanów, my zobaczyliśmy ledwie jego kawałek i bardziej rozpaliliśmy swą ciekawość tego zakątka świata, niż ugasiliśmy ją. Mimo, ze po powrocie próbowaliśmy uczynić to także za pomocą przywiezionego z podróży, przepysznego złocistego trunku, mimo, że walce z tęsknotą oddawaliśmy się długo i z oddaniem – wiemy, że na pewno tam wrócimy.

Łukasz Kawecki

Kontakt



Zuletzt bearbeitet 10.10.2013 13.50
Linki