Zuletzt bearbeitet 31.03.2015 11.00


Zuletzt bearbeitet 17.09.2015 17.29
Wiesław Piechocki: reportaż z Gibraltaru

 

 

Autorzy pisma Jupiter

wracają na naszej stronie

internetowej do współpracy

 

Plus ultra

Niewątpliwie jest to niebywale ciekawy zakątek Europy. Już dawno, w ramach tzw. snobizmu turystycznego - jak to sam nazywam - chciałem tu przyjechać. I teraz jestem zły, jako że widzę przecież tę rzeczywiście imponującą skałę o nazwie Calpe, wystającą z Morza Śródziemnego jak olbrzymi nos, widzę nawet flagi Gibraltaru, Wielkiej Brytanii i Europy. Ale ciągle jestem na terytorium Hiszpanii, w granicznym mieście o dziwnej nazwie La Línea de la Concepción. Czy ja w ogóle wjadę mym samochodem z austriacką rejestracją na teren Gibraltaru? A wynosi on ledwie 6,8 km². To jest przecież NIC!

Ale o to NIC trwały zajadłe walki a nawet trwają. Teraz na szczęście dyplomatyczne. Hiszpania od 300 lat, a konkretnie od Układu w Utrechcie (1713) pragnie odzyskać ten jakże strategiczny punkt na swej mapie. Trzeba tu przyjechać, aby od razu pojąć, iż jest się o co bić. „Nos” wystaje z ziemi nagle i taktycznie, górując strategicznie nad płaskimi plażami i nad cieśniną, zaczynającą tu lub kończącą Morze Śródziemne. Dalej już jest tylko tajemniczy Atlantyk w kierunku zachodu.

I tak mam szczęście, gdyż powoli, bardzo powoli, ale posuwamy się w kolejce. Gdybym był w lepszym humorze, powiedziałbym sobie: wiedziałem, że tu jest kolejka linowa na szczyt góry Calpe (426 m), stojącej w słonej wodzie morskiej, ale nie wiedziałem, iż będzie tak koszmarnie długa kolejka do granicy. Czuję się jak w roku 1980 na granicy NRD i RFN. Stało się godzinami i nie wiadomo było kiedy wreszcie się ruszy do przodu. Mam szczęście dodatkowe – dziś wpuszczają do Gibraltaru. Były już przypadki zablokowania granicy dla turystów i cały plan turystyczny spełzłby na niczym – nie zobaczyłbym wewnątrz liliputa o ledwie 7 km²... Przede mną posuwa się w kolejce piękny biały mercedes, błyszcząc w intensywnym południowym słońcu. Ma rejestrację „G – 565”, czyli on wjedzie przede mną do swej ojczyzny, do G-ibraltaru. Ma kierownicę po lewej stronie, jak ja. Aha, zrobiono ukłon w stosunku do Hiszpanii: jeździ się po prawej stronie, nie jak na ziemi brytyjskiej! Po pokonaniu specjalnych zakosów, wiraży, sztucznych zakrętów, aby połknąć niekończący się sznur aut (tyle osób dziś ma to samo marzenie co ja?), dojeżdżam wreszcie do granicy, straciwszy mnóstwo cennego czasu.

Miły młody umundurowany celnik w cieniu flagi Union Jack ogląda 20 sekund austriacki paszport, mówiąc nawet z nutką uczucia „Have a nice day!”. Granica lądowa z Hiszpanią ma 555 m. Też mu życzę miłego dnia i wjeżdżam do jednego z najdziwniejszych tworów politycznych Europy. Od razu znajduję się na betonie lotniska! Gdzieś trzeba mieć miejsce dla samolotów wojskowych! Ruch aut się wstrzymuje po prostu, kiedy ma wystartować wojskowy samolot. Niewidoczne armaty są schowane w specjalnych tunelach w skale Calpe. Widać tylko słynne małpy, ale one mnie akurat nie ciekawią, mimo iż na swych grzbietach noszą starą legendę o obecności brytyjskiej tutaj. Przejeżdżam przez teren lotniska. Dalej jest miasto. Szukając parkingu, po pokonaniu paru tuneli, znajduję się nagle na samym południowym cyplu Gibraltaru. Spokój, cisza. Stanąłem  w letargu łagodnego pagórka przed wielkim meczetem. Stoi tu od sierpnia 1997, zbudowano go za 5 milionów funtów, nazywa się „Ibrahim al Ibrahim”, będąc najbardziej na południu Europy usytuowanym meczetem. Z minaretu o wys. 71 m widzę bez problemu wybrzeże Maroka w Afryce. Meczet wybudowano dla muzułmańskiej ludności lokalnej, czyli dla 3,4% mieszkańców Gibraltaru...

Dżabal at-Tarik – „Góra Tarika” - tak nazywa się Gibraltar po arabsku. Tak czci się szefa Arabów, Tarika, który tu wylądował w 711 roku ze swym wojskiem, flotą, nową religią - Koranem. Zajął niemal całą Hiszpanię na 800 lat! Wreszcie w centrum zaparkowałem auto. Mogę chodzić w ciasnocie uliczek u podnóża Calpe. Z jednej strony Maroko, z drugiej wielki port hiszpański Algeciras, którego jakby molem, kontrapunktem, przedmieściem jest właśnie Gibraltar. Pada na mnie cień góry Calpe. To jest jeden ze „słupów Herkulesa”. A drugi jest w Afryce, trochę na zachód od hiszpańskiej enklawy Ceuta. Widzę tę drugą górę za wodą – ma 830 m – to Dżabal Musa. Czuć tę cieśninę, ogarniającą jak kleszcze Morze Śródziemne! Tu pasuje wyrażenie, jak refren powtarzające się po łacinie „non plus ultra”. To znaczy mniej więcej „już dalej nie; nie wolno ci iść poza tę granicę”. Źródło tego zwrotu jest w starym testamencie w księdze Hioba (38, 11), gdzie Bóg, czyli Jahwe, mówi do proroka - I rzekłem: „Aż dotąd wychodzić będziesz, a dalej nie postąpisz!”. To była znana starożytnym intelektualistom granica. Ale potem przecież odważni żeglarze, odważniejsi może od Tarika, popłynęli na zachód. I jeszcze dalej...

Chodzę spokojnie po krętych ulicach Gibraltaru, gdzie miesza się język angielski z hiszpańskim. Widać od razu, iż okoliczni Hiszpanie przyjeżdżają codziennie tu do pracy. Widocznie lepiej się zarabia. Mój spokój bierze się stąd, iż nie ma tu multum starych pałacy czy kościołów. Są anglikańskie, ale świeżej daty. Nie muszę ich zwiedzić. Przed sklepem z gadżetami – pełno ich tu – stoi wspaniały stary rabin. Zaczynam go prosić o zezwolenie na sfotografowanie go. Ma długi, czarny kaftan, czarny kapelusz, cudowne bielutkie pejsy i białą brodę. Szybko dogadujemy się po rosyjsku!

Idę dalej, czyli plus ultra. Stare motto non plus ultra nabrało tu rumieńców przeciwnego znaczenia właśnie, na ziemi teoretycznie hiszpańskiej a od ponad 300 lat we władaniu Brytyjczyków. Władca praktycznie Europy, cesarz Karol V, dodał na fladze hiszpańskiej właśnie słowa plus ultra, zatem „wolno dalej; nie ma granic; trzeba zdobywać tereny zamorskie”. To stało się jego osobistą dewizą. Te łacińskie słowa tkwią na oficjalnej fladze Hiszpanii: na czerwonej wstędze wiją się wokół słupów Herkulesa, stojących na dwu wodach, na falach zarówno Morza Śródziemnego jak i Atlantyku. Te słowa PLUS ULTRA to cały program polityczny Hiszpanów, doktryna imperialna tamtych wieków, cel do osiągnięcia! Zdobywajmy dalej!

Ale tu, w Gibraltarze, nie śpiewa się hymnu hiszpańskiego, lecz jako antidotum coś very British, bardzo brytyjskiego: sławny, niepisany jakby drugi hymn Wielkiej Brytanii (po „God Save the Queen”) stworzony niemal na zamówienie momentu politycznego – w roku 1740 dwu Anglików, T. A. Arne i J. Thomson, tworzy piękną pieśń, symbol imperializmu Albionu: „Rule, Britannia, the Waves!”. Co dalej się rymuje z: „Britons Never Will Be Slaves!” Oby!

Po kolejce linowej na Calpe, skąd widać afrykański brzeg, tkwię ponownie w kolejce samochodów i skuterów. Sprytni Hiszpanie, pracujący na terenie Wielkiej Brytanii, przemykają się skuterami o wiele szybciej slalomem wśród aut, niż ja. Żegnam piękną skałę, na której drzewach skaczą małpy, witam znowu ziemię hiszpańską. Łatwo poznać: tu powiewa flaga żółto-czerwono. Na łopoczącym materiale na słupach silnego Herkulesa odczytuję dwa wyrazy po łacinie – plus ultra.

Wiesław PIECHOCKI, Gibraltar, czerwiec 2013

Kontakt



Zuletzt bearbeitet 10.10.2013 13.50
Linki