Zuletzt bearbeitet 31.03.2015 11.00


Zuletzt bearbeitet 16.12.2015 22.51
O teatralnym żywiole w komedii Magdaleny Marszałkowskiej "My byliśmy tu pierwsi" opowiada Kuba Dalecki

 

 

 

 

 

2.12.2015

                                                                                                

 

Pani M, z całą pewnością jedna z ważniejszych gwiazd Who is who austriackiej Polonii, była wprost zachwycona: Koniecznie powinien się pan wybrać, tak-tak, jeszcze grają, na Burggasse, naprawdę warto. Pan T z kolei co prawda sam nie widział, ale zapewniał, że pan D bardzo polecał ten spektakl pani E. A pani H i pani K, dwie polonijne dziennikarki, z rumieńcami na twarzy pytały razem i z osobna, co właściwie sądzę o tej Marszałkowskiej. Czyżbym na mapie teatralnej Austrii miał jakieś zaległości? Marszałkowska do tej pory kojarzyła mi się z Teatrem Rozmaitości Grzegorza Jarzyny (dziś TR Warszawa) i Teatrem Polonia Krystyny Jandy. Ostatecznie przekonał mnie pan Z., człowiek teatru zresztą, z którym od lat się przyjaźnię, bardzo rzeczowo wyjaśniając, dlaczego należy pójść na (wiedeńską) Marszałkowską.

I tak w pewien grudniowy wieczór, by nadrobić zaległości, stanąłem przed bujnie rozświetlonym wiedeńskim ateliertheater reloaded przy Burggasse, gdzie na afiszu widniała sztuka Magdaleny Marszałkowskiej My byliśmy tu pierwsi. Pełne, by nie powiedzieć, zatłoczone foyer wyraźnie tryskało świeżą krwią – zdecydowaną większość stanowili młodzi Polacy, ale zebrały się właściwie wszystkie grupy wiekowe od matury wzwyż. Tu i ówdzie konwersowano nawet w języku Goethego, jako że granemu po polsku przedstawieniu towarzyszą niemieckie napisy.

Punktem wyjścia komedii Marszałkowskiej jest bardzo prosta sytuacja: Para małżeńska, pani X i pan X, są na urlopie all inclusive, idą na plażę, zajmują leżaki. I tu się pojawia odwieczny problem, bo Iksińscy nie bardzo lubią się kleić. Zajmują więc od razu cztery leżaki. A jeśli miałoby się okazać, że muszą je zwolnić, to sami chcą wybrać sąsiadów. Wszak byli tu pierwsi. Notują więc katalog pytań dla potencjalnych kandydatów. Ważną kwestią jest na przykład „obecność balastu w postaci jednostek małoletnich”, bo państwo X nie życzą sobie żadnych dzieci. Nie trzeba będzie długo czekać, a na wszystkie pytania odpowiedzą pani i pan Y, małżeństwo o poglądach diametralnie innych niż Iksińscy. Jednak mimo rozbieżności światopoglądowej jedna cecha łączy całą czwórkę: chętnie „dezynfekują” żołądek alkoholem. My byliśmy tu pierwsi to komedia dla tzw. szerokiej publiczności, operująca głównie humorem słownym. Pani Y narzeka na przykład na warunki hotelowe następującymi słowy: „Największą niespodzianką było to, że karaluchy szybciej biegły do hotelowej restauracji niż my.” Sfrustrowany pan Y z kolei mówi do swej małżonki: „Kobieto, ten leżak ma w sobie więcej wrażliwości niż ty!” Tego rodzaju chwyty zapewniają salwy śmiechu na widowni, a to największy komplement dla twórcy komedii. Magdalena Marszałkowska bez wątpienia dowiodła, że świetnie sobie radzi z komizmem słownym (dla szerokiej publiczności). A może ze zderzenia dwóch tak różnych par małżeńskich dałoby się wycisnąć nieco więcej komizmu sytuacyjnego?

To drobne zastrzeżenie wobec pierwowzoru literackiego blednie w konfrontacji z teatralnym żywiołem, jaki zespół Marszałkowskiej potrafi wywołać na scenie. Tak się składa, że niedawno oglądałem warsztaty w jednej z prywatnych wiedeńskich szkół teatralnych i muszę przyznać, że niezawodowi aktorzy Marszałkowskiej wypadli lepiej niż tamtejsi studenci. Sześcioosobowy zespół grający My byliśmy tu pierwsi zieje teatralnym bakcylem w stronę widowni, a niektórzy z nich sprawiają wrażenie, że grając potrafią zapomnieć o grze, a ta umiejętność może ich zaprowadzić do szczytów aktorstwa. Jako (póki co) niezawodowcom wolno im mieć potknięcia. Trudnym egzaminem są przykładowo te sceny, kiedy w centrum uwagi jest inny aktor wygłaszający monolog, a kiedy pozostałym poza mimiką właściwie nic nie pozostaje. I tu na przykład miałem wrażenie, że jedna z aktorek nie wie, co jej postać czuje w danym momencie, czy wygłaszane przez koleżankę kwestie tak naprawdę śmieszą czy oburzają jej postać. Ta drobna uwaga z kolei to tylko próba zachęty, by jeszcze popracować nad motywacjami, jakie kierują własną postacią. 

Najbardziej pełnokrwistą rolę stworzyła Halina Graser jako Matka  - na potrzeby gatunku komedii przerysowany wizerunek groźnej matrony - Matki(-Polki), która ściga syna i synową aż do miejsca wypoczynku. Widać, że Graser doskonale czuje swoją postać, wszystko o niej wie, nawet w scenach, kiedy uwaga widza należy do jej kolegów, nie używa żadnego środka, który byłby zbędny. Tu żaden gest nie jest przypadkowy. Paradoks polega na tym, że ta rola w dramaturgicznym rusztowaniu komedii jest zbyteczna. Jasne, że zapewnia więcej śmiechu na widowni, ale ... Możliwe, że odpowiedzialna również za reżyserię Marszałkowska mając okazję do współpracy z tak rasową artystką, jak Graser, dla niej napisała tę rolę, jednak ani w wytyczonej przez autorkę dramaturgicznej ramie ani dla przesłania utworu nie jest ta postać konieczna.

By nie psuć zabawy, nie wolno mi zdradzić, jaki finał i jaka puenta czeka oba konwersujące na leżakach małżeństwa, ale zapewniam, że autorka ma w zanadrzu kilka niespodzianek. Jej komedia to tak naprawdę apologia empatii, a takich nigdy za wiele. Z czego się śmialiśmy? Tak-tak, tym razem też z samych siebie. I pewnie następnym razem wsiadając do pociągu, ledwo zajmiemy przedział, już zasuniemy zasłony, a na wolnych siedzeniach rozłożymy torby, kurtki i walizki, byleby tylko nikt się do nas nie dosiadł. Wszak my byliśmy tu pierwsi. A jeśli pod wpływem Marszałkowskiej i jej obiecującego zespołu walizki i torby powędrują jednak na półkę, to gra faktycznie warta była świeczki!

Kontakt



Zuletzt bearbeitet 10.10.2013 13.50
Linki