Zuletzt bearbeitet 31.03.2015 11.00


Zuletzt bearbeitet 20.02.2016 14.01
O owacjach na stojąco i emerytowanej Dyzi Marzycielce opowiada Kuba Dalecki

 

 

 

 

"Okno na świat" Magdaleny Marszałkowskiej

po ponad rocznej przerwie

 

Najchętniej opisałbym najpierw – dokładnie, co do joty - sam koniec tego przedstawienia. Jego metaforyczne zagęszczenie, bo lepiej by się tego po prostu pokazać nie dało - artystyczny strzał w dziesiątkę. Ponieważ jednak nie wypada psuć zabawy tym, którzy nie widzieli jeszcze, a będą mieli okazję zobaczyć „Okno na świat”, zaczynam od początku.

Jest sobota, 13-tego lutego i usiadłem sobie właśnie na widowni wiedeńskiego teatru Spielraum. Wybrałem miejsce z tyłu, tak żeby móc rejestrować też reakcje widzów, a sala jest pełna, pewnie ze sto osób. Zaraz zacznie się przedstawienie „Okna na Swiat” - debiutanckiej sztuki Magdaleny Marszałkowskiej.

Na scenę wchodzi ubrana w zwyczajny domowy fartuch przeciętna kobieta (Halina Graser), podśpiewując sobie „Nie było ciebie tyle lat” , ale nie tak, jak kiedyś Krystyna Giżowska, tylko po swojemu, znacznie wolniej, tak po dyziomarzycielsku. Już w pierwszym zdaniu podkreśli, że jest osobą szczęśliwą. Opowiada co prawda, co jej na język przyjdzie, ale szybko dowiemy się, że jest wdową, jest na emeryturze (niziutkiej), ma na koncie dwa małżeństwa, choć miłości za wiele nie zaznała. Lekarstwo na deficyty duchowe znalazła w oglądaniu telewizji, a przede wszystkim telenowelowym światku pięknych i bogatych (plus telezakupach). Tak chętnie pojechałaby do Włoch, tak chętnie poszła na kurs włoskiego. W kółko Macieju podkreśla swoją samowystarczalność, i jak to jej w życiu jest dobrze. Bijąc się w pierś powtarza z dumą, że nareszcie sama jest sobie sterem i okrętem.

Marszałkowska (nie tylko autorka sztuki, ale i reżyserka) pozwala Halinie na naszych oczach obejrzeć kilka telenowelowych epizodów, odgrywanych przez aktorów na żywo, a te przeplata wynurzeniami emerytki. Nietrudno się domyślić, że nakreślony przez wiedeńską dramatopisarkę serial to ostra parodia często absurdalnych telenowelowych powikłań. Czy taka równowaga świata przedstawionego (a raczej dwóch światów) to najlepsze rozwiązanie dramaturgiczne, nad tym można by pewnie długo dyskutować. Mniej intensywne eksponowanie karykatury telenowelowego piekiełka na rzecz pogłębienia portretu Haliny na pewno nie dałoby gorszego efektu. „Okno na świat” powstało trzy lata temu i w międzyczasie zostało zagrane w Austrii i poza jej granicami niemal dwadzieścia razy (niezły bilans jak na polonijny teatr). Z perspektywy drugiej sztuki autorki „My byliśmy tu pierwsi” , którą miałem przyjemność recenzować w grudniu ubiegłego roku, wyraźnie widoczna jest ewolucja warsztatu Marszałkowskiej. W każdym bądź razie już w „Oknie” opanowała rzemiosło, jak rozśmieszyć publiczność: Halina na przykład, która nie posiada  pralki, wcale nie narzeka, że musi prać ręcznie - ot, nastruga sobie szarego mydła wcześniej, raz nawet nastrugała na zapas na dwa lata...! Marszałkowska wie również, że publiczność kocha się w sprośnych kawałkach, i faktycznie za każdym razem widzowie wybuchają śmiechem, kiedy pada imię jednej z telenowelowych sióstr – Concipa. 

Kiedy w sobotę zespół odegrał wspomniany na początku, pod względem artystycznym cholernie mocny finał, na aktorów w okamgnieniu spadła gorąca ulewa braw i wiwatów, a w chwili, kiedy do oklasków na scenie dołączyła odtwórczyni głównej roli, widzowie podnieśli się nawet z foteli, tak że przedstawienie zwieńczyła piękna (choć krótka) standing ovation. Na czym zatem polega tajemnica sukcesu Haliny Graser? Bez wątpienia już sama postać literacka Haliny niesie ze sobą potężny ładunek identyfikacyjny i pod wieloma zdaniami bohaterki prawdopodobnie podpisałaby się niejedna obecna na widowni pani domu. Graser dostarczyła wiarygodny portret samotnej emerytki i najważniejsze, że nie zabrakło w nim elementów autoironii. Jednak ich większa porcja pewnie uczyniłaby danie jaszcze smaczniejszym.

I tym razem cały zespół aktorski Marszałkowskiej dowiódł, że doskonale czuje teatralnego bluesa. Nienagannie poradziła sobie z rolą naiwnej córki Kamila Ploszajska, i choć niewykluczone, że dałoby się z tej postaci wyciągnąć więcej ostrzejszego, agresywnego komizmu, stonowana gra Ploszajskiej wypadła naturalnie (w najlepszym tego słowa znaczeniu) i przekonująco. Niemniej wiarygodni w komediowym klimacie okazali się Francesco Wojciecha Czarniaka jako lowelas sypiający z matką i jej wszystkimi córkami (już w „My byliśmy tu pierwsi” podziwiałem, że  w niezawodowym teatrze można tak swobodnie operować scenicznym głosem) oraz Marcin Marszałkowski jako Gianfranco – mąż niewiernej Donny, który niespodziewanie obudził się z wieloletniej śpiączki i ku uciesze publiczności ma kłopoty z pamięcią.               

Największą niespodzianką wieczoru była dla mnie Katarzyna Waniek jako serialowa miliarderka Donna: Zwłaszcza w pierwszym epizodzie z perfekcją, luzem i nieodzownym umiarem potrafiła właściwie dozować środki komizmu. W tej pierwszej scenie bodaj każdemu słowu, każdemu spojrzeniu nadała taką wagę, że smakować się nim mogła nie tylko aktorka, ale musiała i publiczność. Późniejsze epizody wypadły nieco inaczej, ale i tam bywały momenty interakcji Waniek z jednym z aktorów, kiedy widać było gołym okiem, że tak naprawdę to partner rzeźbi jej mimikę twarzy, że to jego kwestie decydują o kolejnych reakcjach aktorki. Tak właśnie funkcjonuje gra zespołowa w jej najlepszym wydaniu.

Działający przy Stowarzyszeniu XYZ teatr Magdaleny Marszałkowskiej ma na swoim koncie – mogę się mylić – raptem dwie inscenizacje, a już zdobył sobie serca (nie tylko) austriackich Polonusów. Dotychczas postawili na repertuar lekki, komediowy, mile widziany przez publiczność. Czas pokazać, że stać ich na znacznie więcej.

Kuba Dalecki

 

Kontakt



Zuletzt bearbeitet 10.10.2013 13.50
Linki