Nie mogę sobie darować.
Rewolucja rządowa dokonała się w rządzie premiera Morawieckiego, nie będę się nad nią zastanawiać. I tak wszyscy szukają zajęcia dla Macierewicza, a ja się cieszę, że zniknie choć na chwilę, a może na dłużej. Może Jarosław Kaczyński przeczytał książkę Tomasza Piątka i uznał, że nie zna wszystkich tajemnic Macierewicza i na wszelki wypadek zgodził się na „out”. W miesięcznicę pan Jarosław niezmiennie mówił o krokach we właściwym kierunku, że prawda jest coraz bliżej. Idziemy, zbliżamy się, jesteśmy coraz bliżej. Jeszcze trzy „miesiączki” do 96. Trzy razy stolica w zaporach i stanie niemal wyjątkowym.
Rewolucja w rządzie to wielkie słowo, to zmiana wizerunkowa raczej, na szczyt weszli technokraci i co ważne, technokratki. Zarządzają od drugiej dekady stycznia m.in. finansami. Weszły do rządu kobiety pokroju odrębnego niż Beata (niestety, to samo imię nosimy) Kempa czy Mazurek, Szydło, kłótliwe, służebne babska na posyłki, całujące imperatora kościelnego Rydzyka w tłustą łapę i bujające się z nim w łańcuchach politycznego oddania na toruńskich mszach. Mam nadzieję, że nowe panie minister nie będą wazelinowe i że wniosą więcej profesjonalizmu.
Drzewa od braku Szyszki niestety nie odrosną, a bezmyślna wycinka graniczy z obłędem – ludzie organizują całodobowe dyżury, by bronić kilkusetletnich drzew. A wycięcie dwóch drzew pamięci w Sławięcicach, posadzono je pól wieku temu na pamiątkę powrotów z wywózki na Syberię, święte drzewa dla wielu… Nawet przymiotnik „świętości” nie obroni przed piłą. Piły rżną, co chwila równiej i puściej. A my płaczemy. Drzewa są siostrami ludzi, mawiają Irańczycy. Zabijamy nasze siostry. Ciekawe, czy uda się Ślązakom z Gogolina obronić symbol miasteczka, swój 200-letni dąb, Karlika. To tam właśnie idzie Karolina z piosenki ludowej, do Gogolina…
Ale nie o polityce chciałam pisać. Czuje się smog, duszne brudne powietrze powoduje zmęczenie, po raz bodaj pierwszy to czuję. Męczy smog młodych, starych, moją mamę i przyjaciółkę w Krakowie, moją leciwą ciotkę i teścia w Opolu. Maseczki na twarzach nie są już dziwadłem. W Polsce nie obowiązuje zakaz zakrywania twarzy jak w Austrii, zatem nie są rzadkością rowerzyści z dziwnymi malunkami na tkaninowych maseczkach, jakieś lordy vadery i kościotrupie oblicza, można się wystraszyć. Na zdrowie, jeśli się lepiej oddycha!
Pewna znajoma mojej niemal 90-letniej dzielnej i uśmiechniętej cioci przyniosła jej zwój papieru. – Zobacz Maryna, co tam jest- rzekła. Różowawy, lekko zżółknięty zwój ostrożnie rozwijany ukazał: „Zespół Estradowy Opolskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego w Opolu przedstawia program p.t. Uśmiech na co dzień” Pięcioro wykonawców, w tym pierwsza: „Maria Kawka-monologi, skecze”. Do tego zespół jazzowy (tak!!!), a wszystko w reżyserii Winicjusza Więckowskiego. – Tylko ja z nich żyję – mówi ciocia smutno, ale błysk w oku przeważa, wspomnienia ożywają. – Robiliśmy kabarety, występy, muzyka, jazz, bawiliśmy się, śmialiśmy się – wspomina, to wszystko pracownicy przedsiębiorstwa. A imprezy były biletowane! Występy w teatrze, pełna widownia. Plakat ma rok produkcji 1963. Wydrukowano sto sztuk. Szkoda, że nie mogę występu zobaczyć. – Byłam taką lokalną Bielicką – śmieje się Maryna. Napiłyśmy się na okoliczność wspomnień „pieska”. Z tabasco i sokiem malinowym. Na zdrowie!
Jutro przemieszczam się do Ejlatu, do Izraela. – Do żydków jedziecie? – pyta 85-letnia sąsiadka szpitalna teściowej. Tych „żydków” nie znoszę, ale starsi ludzie tak mówili lata temu, dla nich to naturalne i miało pozytywny, ciepły posmak. – Pochodzę z Zamościa, ilu ich tam było, jak ja ich lubię! Dobrzy byli, jak ktoś nie miał pieniędzy, dawali w sklepie na kredyt. Przyjaźniłam się z dziewczynką żydowską, Janką, ile razy ja u niej spałam! Ech, chciałabym przed śmiercią jeszcze zobaczyć Zamość… – mówi siwiuteńka jak gołąbek pani Daniela. Od razu przypomina mi się moja Babunia, Genowefa z Mior, dziś na Litwie; nie wiedziała, czy urodziła się w 1913 czy 1914, papiery się spaliły… Tak chciała zobaczyć w Warszawie ulicę Widok, gdzie jako 14-latka służyła u „państwa”, „pan” był dziennikarzem. Ja się ociągałam, miałam małe dzieci, kiepski samochód, itd., i tak Babcia umarła w 1997 i nie zobaczyła swojej Widok. Mam nadzieję, że dzieci Pani Danieli pokażą jej jeszcze Zamość.
Spieszmy się z różnymi drobnymi uczynkami, drobiazgami, które możemy podarować, kogoś ucieszyć. Ja mojej Babci sobie nie mogę darować. Właśnie wreszcie odbieram obiecaną mi przez nią maszynę do szycia, taką „deptaną”, ciężką, z chowaną maszyną w „brzuchu”, obracanym pod spód. Ileż Babcia sobie razy przeszyła palce, kiedy zarabiała szyjąc jako młoda wdowa na mleko dla swojej trójki dzieci… Moja Mama mówi, że ta maszyna była ich karmicielką. Stanie w mojej kuchni. Na honorowym miejscu.
Beata Dżon Ozimek