Zuletzt bearbeitet 31.03.2015 11.00


Zuletzt bearbeitet 03.02.2012 11.10
Edward Wójciak: Laureat Konkursu im. M. Hłaski

 

 

 

 

Edward  Wójciak - Kanada

"W garść się wzięcie" - opowiadanie nagrodzone 

w konkursie - ukazało się drukiem w 219 nrze

Jupitera

 

 

 

hasło: „Murator”

W garść się wzięcie

Z błędnego koła nieprzytomności i nietrzeźwości w jeden sposób można wyjść tylko: zmienić swoje nastawienie do wszystkiego, na pełne miłości i poczucia bezpieczeństwa. Ale taka zmiana nastawienia to proces, podczas którego należy koncentrować swą uwagę nie tylko na odzyskaniu przytomności i trzeźwości, lecz również na budowaniu: życzliwości, wdzięczności, zdrowia, harmonii, bogactwa i wielu innych pozytywów. Najważniejszą jednak sprawą wydaje się zbudowanie w swojej świadomości przekonania o tym, że ten świat jest dla nas mimo wszystko – życzliwy, że jest doskonałym miejscem naszego pobytu i rozwoju - też mimo wszystko. A już najważniejsza jest zmiana perspektywy widzenia: w miejsce brudu, nędzy, cierpienia, należy zacząć postrzegać bogactwo, piękno, szczęście i sukcesy. Zamiast współczuć biednym i nienawidzić bogatych, warto nauczyć się wszystkim życzyć dobrze. A wszystkim, to znaczy że również, a może nawet przede wszystkim - sobie. Zaraz za dobrymi życzeniami powinny pójść czyny, a przynajmniej wobec siebie te czyny winny podjęte zostać. Wybierz więc radosne, szczęśliwe życie, na trzeźwo i przytomnie. Wtedy to trzeźwość i przytomność będą dla ciebie wzajemnie miłe, przyjemne i atrakcyjne. Wybierzesz więc odnoszenie sukcesów w każdych warunkach. Bądź z tym i ze sobą w porządku.

- Co to za głos, skąd się wziął i dlaczego właśnie mi to powiedział? – zastanawia się Bartek,  i jeszcze długo tak by się chyba zastanawiał, gdyby nie fakt zazgrzytania klucza z drugiej strony białych drzwi, jedynych pomieszczenia tego pustego. Zazgrzytało, zachrobotało i gość smutną minę co ma, do środka przez szczelinę szczupłą się, wątły, wślizguje. A widząc oczy jego otwarte, nieprzytomnie się po pomieszczeniu rozglądające, jak go nie dopadnie, jak nie zacznie recytować, nie co innego, tylko tę formułkę, co mu w głowie tak zawróciła. I już coś jakby przypominać sobie Bartek zaczyna, że to właśnie ten szczupławy, a nie żaden inny gość, już parę razy go, nie za bardzo przytomnemu, mądrości owe w głowę nieprzytomną niepotrzebnie wciskał. To żeby już do powtarzania tych przemądrości więcej nie dopuścić, się go zapobiegliwie o to, gdzie on się znajduje, zapytuje.

- Na detoksie jesteś Bartłomieju, na odtruciu się znaczy - głosem barytonowym człowiek szczupły odpowiada. Czy ty mnie nie poznajesz, czy co? - się zastanawia. Przecież już sto razy powtarzałem ci, że Kevin Slim jestem, twój counsellor, nie pamiętasz? - się zdziwiony pyta.

- Nie pamiętam – odpowiada Bartek, bo rzeczywiście nie pamięta.

- No to ci przypomnę - powiada. Ledwie przytomnego cię tutaj przywieziono ze szpitala, nie pamiętasz? - się znów głupio pyta Kevin.

- Jak mam pamiętać, skoro nieprzytomnego? – broni się słabo.

- Ano właśnie, jak? - nie zraża się Kevin nic. Dopóki przytomny jesteś, to dowiedz się, że na odtruciu z alkoholowego zatrucia w jednostce przyszpitalnej szpitala bramptońskiego się znajdujesz. I my cię tutaj z delirium twojego tremens wyprowadzamy, z marnym na razie skutkiem. Ale oświadczam ci, że to dopiero początek, i obiecuję, że jak już się za ciebie solidnie weźmiemy, to wyjdziesz z tego, a jak sam nie wyjdziesz, to my cię z tego wyciągniemy. Tylko że musisz się nas słuchać; odpoczywać, dużo jeść i na pogadanki uczęszczać, a najlepiej to w nich aktywny udział brać. Dlatego właśnie cię tu odwiedzam już po raz trzeci chyba, ale ten to ostatni będzie. Bo przenosimy cię na salę ogólną. Ta tutaj, to pierwszy stopień wtajemniczenia, czyli jak to mówią, izolatka to jest.

Rzeczywiście, teraz dopiero przypomniał sobie jak przez mgłę jakieś hałasy, przemówienia, ale wtedy to jeszcze nie kontaktował, a musiał dla nich wyglądać, że i owszem, kontaktował. Zabiera się więc z łóżka, gdzie bez żalu plastikową poduszkę pozostawia, na plastikowym prześcieradle leżącą, plastikową kołdrą przykrytą. Lecz zanim na obiecaną ogólną salę trafia, do biura w celu wypełnienie ankiety personalnej zaproszony zostaje. Dwadzieścia dociekliwych pytań głowę jego do ruiny przez jakieś pół godziny doprowadza. Aż uporawszy się, ubrania swego zgniłego się pozbywa, kąpieli łaziebnej chlorem śmierdzącej doświadcza, po czym za pomocą rzuconej mu w twarz piżamy w pasy brązowo-żółte, ciało swe przyozdabia. Kiedy na salę Kevin go prowadzi, to godzina jest nocna dziesiąta, co stwierdza na zegarek nieukradziony cudem, marki Bulova zerkając.

Sala duża jest, przestronna, na niej ze dwadzieścia łóżek zasłanych ludzkimi zwłokami, pijakami znaczy się trzeźwiejącymi, poleguje. Smród skisłej wódy się w powietrzu poniewiera, ale co tam, znajomy ten smrodek mu jest. Na łóżku wskazanym zalega, ręce pod głowę wpycha i zasnąć próbuje. Cisza wokół się staje, na to ich wejście pewnie specjalnie, bo kiedy za Kevinem drzwi się zamykają, od razu się ruch w okolicach łóżka jego czyni.

Już do Bartka dziadzina jakiś wyblakły, stuletni na oko się przytelepia. A właściwie to zwisający jak wór z wózka inwalidzkiego głową do samej podłogi, cały w przedziwnych przewodów mnogość zaplątany, do tysiąca przeróżnych aparatur popodłączany, się z cichacza skrada. Już z ryjka wychudłego trąbkę starczą formuje, w jego ucho prawie że ją wkłada, kiedy pyta, czy wódzi, tak, dobrze słyszy Bartek – czy on wódzi może choć kropelkę z wolności przemycił, bo jego jak diabli suszy. To gdyby posiadał skarbu tego troszeczkę, on kupi, powiada, tę kropelkę, i dobrze zapłaci za nią. Odpędza się od starca jak od muchy natrętnej: a sio, a sio, a on nie dowierza, tylko dalej przymendza, żeby się go nie bał, bo on nikomu o tej transakcji nie powie, bo on, niech no na niego spojrzy, czy on wygląda na kapusia, się z nadzieją w głosie pyta.

- W ogóle na nikogo nie wyglądasz, chociaż na kapusia, to tak, wyglądasz - zbywa go gburowato, a ten się obraża, bo miał się obrazić, i kiedy jak ślimak w muszelkę z powrotem w zwoje druciane się wślizguje, spluwa w kierunku Bartka śliną słabą tak, że siebie opluwa. Za koła trzęsącymi szponami chwyta i z siłą niespodzianą zwrot wehikułem w miejscu robiąc, odjeżdża, a Bartkowi właśnie o to chodzi.

Układa głowę zbolałą na poduszce, znowu gumowej, zasnąć próbuje. Gdzie tam. Już z wyra obok się wychudła twarz czerwona, jeszcze straszliwsza od czerwonej twarzy przyjaciela jego byłego, nieboszczyka aktualnego Marianka, co niedawno od alkoholu padł, się unosi, a za nią zwiędła łodyga ciała powstać próbuje, się jej jednakowoż nie udaje, bo na tę twarz czerwoną padać przy tym wznoszeniu, pada. Nie zraża  się upadkiem swoim Ostatni Cień Marianka, jeno czołganiem za pomocą pełzania się w kierunku Bartka posuwa, a ten – hyc, pod prześcieradło z plastiku i oddech wstrzymuje.

- Wiem, że tam jesteś - mara owa nadaje, plastik ściąga. Szparę czyni Bartek w prześcieradle, oko przez nią jedno wytyka. Liszaje straszliwe, blizny krwawe i rany żywe się doń zbliżające widzi. Trwoga go do miejsca pobytu przyspawuje, poduszkę więc z plastiku zrobioną niby tarczę przed sobą trzymając, a kysz, a kysz – przed siebie wyrzuca, zgiń maro - poprawia. A tamten nic, tylko straszliwe ryło przybliżając, takie w jego kierunku zdanie wyśmierduje:

- Walium, walium, walium – masz walium, czy nie masz walium?

- Nie mam walium, nie mam walium, nie mam walium! – i nawet nie wiem, co to jest takiego walium - zgodnie z prawdą dziwolągowi wstrętnemu wykrzykuje, bo nie wie nawet, co to walium jest. Zwrot przeto czyni, i na drugi koniec łóżka się przewałkowując, z niego spada. Szczęśliwy z faktu na tej podłodze z PCV płytek zrobionej że poleguje, nareszcie spokojnie, i tak zasypia. Dobrze mu jest.

Ale nie za długo dobrze mu tak jest. Zaledwie w sen płytki się pogrążyć zdążył, a w nim trawę zieloną wokół domu w jego polskim mieście rodzinnym podeśniwać mi się zaczęła, naraz się czarny stwór jakiś w tym półśnie pojawia, go zakłóca. Bartek (w tym śnie)  już nic innego nie robi, tylko się jak oparzony zrywa, z tej trawy na Hondę srebrzystą torontońską przesiadam, i w łeb Murzyna lewym jej błotnikiem przywala. A przywalając, świadomość ma, że jak nic za zabicie człowieka siedzieć w kryminale mu przyjdzie.

- O doloż moja! - z tym zawołaniem się budzi nocą wcale nie ciemną, lecz od jarzeniówki podługawej jasną, w obcy pomieszczeniu, pośród kilkunastu sztuk pochrapujących, pojękujących, popierdujących, lubo podśmierdujących osobników, jako on koneserów wysokoprocentowych trunków, co to przesadzili z nimi ostatnimi czasy nieco.

*Bartłomiej podczołgał się do wąskiego łóżka, które mu przeznaczone na czas jeszcze nie wiadomo jak długi, na razie obcością odpychało, niemiłe, choć białe. Z poszarpanych wspomnień iskierka świadomości podpowiadała, że noc tę spędzić na nim musi. Choćby nie chciał, to musi. Próbę wczołgania się na zimne jego prześcieradło, do udanych zaliczył. Zawinął się więc w nieprzytulne kołdrzane plastikowatości i z zamiarem pospania zaległ, na wszelki wypadek na prawym boku, czujny i spięty, co nie sprzyja zwykle zaśnięciu, o czym wiedzą nawet niezbyt duże dzieci, za to nie pamiętają często całkiem duzi dorośli. I on nie pamiętał. Mało pamiętał w ogóle, jeśli nie liczyć powtarzanego w duchu w kółko imienia – Kevin - po to, żeby nie zapomnieć szczuplaka, a także nowiny przezeń obwieszczonej, gdzie się znajduje nie zapomnieć czasem ażeby, obwieszczającej.

Leży, Kevina imię powtarzając. Wargi od tego powtarzania, jak sądził, spierzchły się mu, to przestał. Suchość organizmu całego znać o braku wilgoci dawać mu się poczęła we znaki z mocą, o jaką nie podejrzewał dotąd nigdy go. Pragnienie zaspokojenia nieobecności wilgoci owej, silniejsze od snu, który i tak nie przychodził, zaprowadziło go do toalety. Tam oczy gdy niechcący w kierunku lustra tafli zwrócił, zawarł je czym prędzej powiekami szczypiącymi, przerażon tym, co ujrzał. Upiora ujrzał albowiem. Trudno tutaj jak upiór wygląda regularny opis dać, na wiarę przyjąć trzeba więc, że jak upiór w tym kiblu detoksującym się samemu sobie zaprezentował.

- Nie taki obraz siebie w głowie przechowywałem - pomyślał. Cóż więc się stało z twarzą moją przystojną? - pomyślał też z żalem, już na stałe z bezpowrotnością swego dawnego wizerunku pogodzony. I że do gościa zmarniałego, co to go nie tak dawno o jakieś walium błagał, bardziej niż do człowieka podobny był, z myślą tą za pan brat, smutnawy, po oddaniu moczu i wody napiciu się kranowej zimnej w ilości litrów dwóch, do sali zatrupionej na chwiejnych nogach zbiegł.

Na plecach tym razem poległ. Obraz sufitu bladego co mu przed oczy zmęczone z niewyspania wyskoczył, w inny, zamazany na początku, w coraz wyraźniejsze kształty pulsowaniem się oddalającym i przybliżającym na przemian, przechodzić jak rozpoczął, tak przeszedł. To znaczy, obraz ten początkowo w obraz, a potem powoli w obraz głosu, a zaraz potem w głos przeszedł, co go nie słychać wcale było, za to widać, aż nadto dobrze i wyraźnie widać było go. Głos Bartłomiej ujrzał ogromny, a kiedy się do niego zbliżył, wniknął w głębię jego przeogromną, przeniknął. Ledwie się obejrzał, jak sam owym głosem stał się i do siebie tak sam przemówił dobitnie, z akcentem na przedostatnią sylabę wyrazu każdego pojedyńczego:

- Do domu swego się czym prędzej udasz, w ubranie wizytowe przyodziejesz się. Walizkę niedużą byle jak spakujesz, taksówkę zawołasz, w nią przez Hindusa turbaniastego prowadzoną wsiądziesz. Na lotnisku Pearsona w mieście Toronto wysiądziesz. Samolot Polskich Linii Lotniczych LOT zobaczysz w oddaleniu bielejący, rękawem długachnym ku niemu zdążał będziesz. Do przedziału turystycznegosię skierujesz, miejsce przy oknie w lewym rzędzie zajmiesz, a numer jego czterdzieści cztery. Stewardessa do ciebie podbiegnie. Trunki zamówisz, a będą to: whisky podwójna na lodzie, do tego piwo Heineken zmrożone, jako rezerwowy napój zaś wino czerwone, nieznana marka jego. Whisky zostawisz, wino wypijesz, piwem popijesz. Na koniec whisky zniszczysz ruchem jednym podnośnym. Wtedy jak Anioł stewardessa zbliży się do ciebie piękna, poufale usta szminką marki Revlon powleczone błyszczącą i poziomkowo pachnącą zbliży do ucha twego, aż stanie w tobie wszystko, a ślina w gardle przede wszystkim z wrażenia, gdy propozycję usłyszysz szokującą.

- Dzisiaj na pokładzie samolotu naszego ogłosiliśmy konkurs na najprzystojniejszego pasażera. Ty Bartłomieju najprzystojniejszym pasażerem się być nam wydajesz - powie. Już to ja z kapitanem i resztą koleżanek uzgodniliśmy, listę pasażerów z osobami realnymi skonfrontowawszy. Pomyłki być nie może. Tak, to ty jesteś tym pasażerem najprzystojniejszą przystojnością się wyróżniającym, przez nas wyróżnionym. Przeto możesz sobie zamawiać u nas wszystko to, czego tylko dusza twoja zapragnąć pragnie.

I wtedy ekrany telewizorów zajarane ujrzysz, a na nich twarz twoją najpierw męską, potem twarz kapitana mniej trochę męską, ale męską także. A potem wasze całe sylwetki się wyłonią, i najpiękniejsza z pięknych anielskich stewardess bukiet metrowej wysokości kwiatów wręczy kapitanowi, a on tobie zaraz go przewręczy. I przy oklaskach pasażerów, po drodze gratulacje gęste odbierając, na miejscu swoim skromnie przysiądziesz. A tam życzenie twoje niewypowiedziane, za to w mig odgadnięte, na stoliczku wysuwano-opuszczanym zmaterializuje się. Brygadę buteleczek whisky canadian club małpkami nazwanych, dziesięć na dziesięć w kwadrat ustawionych karnie ujrzysz, czterema sodówkami jak strażą przyboczną przyozdobionych, jak na baczność się co prężą, stanie. Rządek jeden kiedy już zniszczysz, film ci się posuwisto-mgliście oddali. Następnym rządkiem gdy  poprawisz, film urwie ci się tym razem konkretnie. Na lotnisku Okęcie się obudzisz. Tam stewardessy pozostałymi małpkami kieszenie ci napchają, w oba policzki całusami pachnącymi wycałują. Bez odprawy wyjściem dla VIP-ów z lotniska wyprowadzą, prosto w ramiona tej, której od lat dziesięciu na oczy swoje pijane nie widziałeś.

I ją wtedy ujrzysz. Włosy jej miodowego koloru aż do ramion, jak u anioła złotego podkręcać się będą, w loki zawijać. Oczy w migdałów kształty powycinane, kurewską zadziornością znajomą na twój widok się zaświecą. Usta jej wypukłe w pocałunku się kiedy z twoimi zewrą, to je do krwi rozgryzą, dobrze będzie, jak za pięć minut ze zwarcia się wycmokasz. Odsuniesz ją od siebie na ramion swoich rozwarcia długość, czy nawet szerokość, ukochaną nade życie swoje, swoją. Pod światło dzienne polskiego poranka, siana wyschłego wonią podokęcką wiejską zajeżdżającego ją ustawisz, zapijaczone swe oczy przepięknością, świeżością, naturalnością, niespełna dziewiczością pasł będziesz. Na piersi jej dziewiczej wypukłej podwójnie oko zawiesisz, w dół spuścisz, poprzez brzuch z pępkiem perłą przyozdobiony odsłonięty płaski, aż do nóg niebotycznych obu, co je mini zasłania ledwie że spódniczuszka, przebiegniesz wzrokiem kundla spragnionym, udami się zachwycisz. I tylko imienia jej pamiętał nie będziesz, chociaż wykrzyknąć je z całej pojemności steranej piersi swojej pod niebiosa chciał będziesz, nazwać gdy chciał ją będziesz – nie nazwiesz. A imienia swego ona sama podpowiedzieć ci nie będzie przekornie skora.

Głowa cię przeto rozboli z powodu niewiedzy owej niespodzianej dotkliwie, aż: pardon - do niej się kurtuazyjnie odezwiesz, o pozwolenie oddalenia się na chwileczkę jedną, w porywach do dwóch, zwrócisz. Do toalety pobiegniesz, w niej trzy małpki jedna po drugiej wykonasz, wodą z kranu popijesz. W głowie ci się rozjaśni na tyle, że już prawie imię ukochanej sobie przypomnieć będziesz gotów, na języka końcu już-już je będziesz jak na widelcu widoczne miał, nie dasz rady. Pamięć podła cię na całego zawiedzie. - Jak ci na imię jest, ukochana ma - zawyjesz z bólu niespełnienia w kiblu owym lotniskowym, czystym, pachnącym chlorem jak należy. Małpką z rozpaczy sobie pomóc następną próbował będziesz, skutku brak w efekcie osiągniesz. Zagniewany na siebie, a i na nią, co piękna taka, lecz bezimienna jest, do baru kroki swoje skierujesz, Żywca sobie zażądasz. Już go zimnego w otchłań gardła wyschniętego, łychy szczypaniem szczypiącego obskurnie i drętwo, wlejesz, następnym poprawisz. Samopoczucie fizycznie prawidłowe odzyskasz kiedy, w cwał się rzucisz, o dziewczynie swojej jak anioł pięknej sobie przypomniawszy, przed terminal wyskoczysz, ją ponownie ujrzysz.

W różowokremowych promieniach ujrzysz ją, ukochaną na wieki swoją, jak z włosami wschodem słońca prześwietlonymi, z ustami do okrzyku miłości wypukłymi rozwartymi, ząbkami malutkimi bielą rozbłysłymi, najjedyńszym, do ciebie na świecie jedynego, i w życiu też, uśmiechem uśmiechniętą. Filipie! – krzyknie, to ja, moje imię jest...I kto by pomyślał, bo nie ty z pewnością, że imienia jej się nigdy nie dowiesz, a ten jej uśmiech przenajpiękniejszy, ostatnim jaki ujrzysz na ziemi będzie. Już ramiona swoje jak z mgły zrobione rozewrze, już rozpostarta na ciebie jak ptak poleci, popłynie, nie poleci, już nogi kolumnowo wysmukłe od ziemi oderwie, tak zawiśniętą ją zapamiętasz.

Albowiem grzmoty za tobą nadnaturalne się rozlegną, a kiedy przerażony od nieziemskiej piękności wizerunku ukochanej się odwrócisz, żeby huku zbliżającego się źródło zlokalizować, nad samą głową swoją, o metr jeden zaledwie, czerń spadającą z niebios metaliczną zobaczysz, a kiedy zaniepokojony w sekundzie ułamku o dziewczynie pomyślisz swojej, na ratunek się rzucisz, o jeden tysięczny ułamek sekundy za późno się rzucisz. Słup ognia i dymu w miejscu gdzie ona zawisła, ujrzysz. I więcej nic nie ujrzysz.

Counsellor Kevin Szczupły w swoim niedługim, acz w wydarzenia niecodzienne życiu obfitym, takiego ryku nigdy jak dotąd nie słyszał. On nawet jak go teraz, ten ryk, słyszał, to tak, jakby go nie słyszał, tak ryk ten się w przestrzeniach oddziału detoksu rozprzestrzenił, że cały go swoją rozryczaną wyjącością wypełnił. Zapełnił każdy zakamarek oddziału tego, wraz z uszami Kevina Szczupłego szczupłymi, gdzie kąśliwe dźwięki ryku owego poprzez uszu trąbki Eustachiusza obydwie, do ucha wewnętrzne i do środkowego też jak się przedostały, to zapanowały tam doszczętnie i niepodzielnie. Ośrodki uszne obydwa uszu Kevina Szczupłego wyciem paskudnym się do tego stopnia napełniły, że rozerwaniem głowy Kevina niemalże zagroziły, albowiem szczupłą głowę Kevin prowadził nadzwyczaj.

Złapał się Kevin Szczupły za głowę, szczupłą nie mniej. Dalej sobie uszy dłońmi wysmukłymi zasłaniać. Na nic takie zasłanianie, gdy stwierdził, wtedy pod kołdrę głowę wsadzić spróbował – te wysiłki też na nic się zdały. A kiedy ryk wzmógł się jeszcze bardziej, ponad krawędzie ultradźwiękowe się gdy wzniósł, przy czym nie hałasem, lecz świdrowaniem i świstem powietrzne przestrzenie wypełnił, wypełniając – wszystko i wszystkich ogłuszył.

Ryk bolesny od sali ogólnej się niosący, trudny dla Kevina do przypisania osobie konkretnej był. Ale zaraz już, metodą eliminacji miał potwierdzić to, czego się ledwie domyślał. Otóż delirycy, nie wyłączając dziadka stuletniego na inwalidzkim wózku z sali wylegli, za głowy się oburącz trzymając tak, że na ludzi kłopot wielki jeden i ten sam posiadających, wyglądali. Dziwne. Mimo że wylegli, wycie dalej w najlepsze trwało, a nawet jakby się teraz jak na złość, złośliwie wzmagać zaczynało. Bo wylegli tylko pozornie wszyscy. Nie wyległ Bartłomiej. I tego domyślał się właśnie domyślny Kevin, counsellor szczupławy.

Szlafroczek zarzucił na plecy szczupłe szczupły, w zielono-bordowe kwiaty, aloesu przypuszczalnie, albo bardziej lotosu. A co tam, czy to ważne, w jakie kwiaty zdobny był szlafroczek przywdziany przez  Kevina Szczupłego? W tym przerażenie budzącym ogółu zawywaniu Bartłomieja straszliwym, się niekończącym, nie to ważne było. Nieważne – tak właśnie sobie pomyślał ów Kevin, kiedy poły szlafroczka podtrzymując, do ogólnej sali jak Don Kichotte odważnie wkroczył. Co zobaczył?

Upiora zobaczył. Czacha Bartłomieja zmierzwionymi włosami z pomocą potu tłustego polepionymi, na wsze strony promieniście skierowanymi, do czachy trupiej podobna była, a może i ją w swej trupienności przebić mogła, o jedno oczko conajmniej. Ponieważ pierwsze, co Kevin dostrzegł, to może nawet nie włosy owe, lecz oczko jedno wytrzeszczem wyzierające, a drugie zamknięte, choć być może jednakowoż wybite, lubo wyłupione. Ryj zaś rozwarty czeluścią straszliwą jego ujrzał, czarnemu dołowi bardziej podobny, niż ryjowi przyzwoitemu, normalnie wyjącemu ludzkiemu ryjowi podobnym co by był, a ten raczej nie był.

Ten ryj, co okrąglejszy od arbuza na ten przykład mógłby też być, ledwie w czaszce tej się trupiej mieścił, a wrażenie przy okazji sprawiał, że jest od tej czachy większy jeszcze, a może nawet i był. Wykształcony wszechstronnie counsellor Kevin, pomimo swej szczupłości, a może i dla niej właśnie, sprytnym młodym człowiekiem wbrew pozorom będący, wydedukował od ręki, że oto przed sobą ma osobnika, który jak raz modelem mógłby być dla sławnego malarza z epoki ekspresjonizmu, Edvarda Muncha, (chociaż ten, jak wiadomo, z własnej wyobraźni swój „Krzyk” malował), gdyby w tamtej epoce żywot swój przeżywał i do obrazu Bartłomiej mu przypozował.

„Krzyk” Edvarda Muncha – wzorcowa realizacja poetyki ekspresjonizmu. Przerażona postać pokazana została jako schemat; nie można rozpoznać jej wieku i płci. Jest esencjonalnym wyrazem emocji krzyku. Dwoje przechodniów spacerujących w tle, izoluje się swoją obojętnością od świata silnych przeżyć krzyczącej postaci.

Ale nie Kevin. On się nigdy nie izolował, nigdy w życiu obojętny na krzyk ludzki nie pozostawał. Po to zresztą został counsellorem, a mógłby przecież spokojnie zostać, jak jego ojciec na przykład - murarzem. Tak rzadko widzianą rozpacz z bliska ujrzawszy, już się Kevin dłużej ani chwili jednej nie musiał zastanawiać. Bez bojaźni nijakiej do czachy się zbliżył, obie ręce przed siebie wyciągnął, dłonie jak klapatki na muchy wyplaskował, a potem ostrożnymi kroczkami Filipa Krawca od tyłu zaszedłszy, klapatkami owymi ryj arbuzowy zakrył szczelnie. I wtedy obecnych wszystkich głowy rykiem dotąd wypełnione, w starciu z ciszą zabójczą, jaka się gwałtowna stała, się nią, ciszą straszliwą wypełniły.

Szoku, jakiego teraz dopiero głowy obecnych doznały, z niczym rzeczywistym się porównać nie da, przeto nie próbujmy nawet porównań poszukiwać. Bo rzecz w tym, że cisza, kiedy się tymi samymi drogami usznymi do wnętrz głów ludzi owych wdarła, którymi ryk tamten uprzednio, to nieporównywalnie większego spustoszenia od tamtego ryku znakomitego dokonała. Bo je bólem spiczastym wypełniła.

*

- Zamknij tę swoją rozdartą mordę, Bartłomieju - rzekł spokojnie Kevin Szczupły po zatkaniu wyjącego arbuza. Odczekał spokojnie, aż Filipowi pójdą bańki nosem, a kiedy poszły, rzucił jego szczątkami o wąskie łóżko, przykryte białą, plastikową kołdrą. Rozdarciuch zatracał siność oblicza bardzo powoli, lecz nadzwyczaj skutecznie, do chwili, aż gama kolorów zamknęła się zdecydowanie na czerwieni w odcieniu cegły. Złapał kontrolnie około siedmiu haustów świeżego powietrza, zanim zniżonym do szeptu, zachrypniętym głosem nieboszczyka Janka Himilsbacha, zaryzykował kilka wstępnych pytań rodzaju: Gdzie ona? - Jak ona miała na imię? - a na koniec - Co tak w nią pierdolnęło?

Counsellor Kevin Szczupły nigdy nie lekceważył pytań zadawanych przez swoich podopiecznych, jakkolwiek był na nie przygotowany i wiedział, że najczęściej nie są one zbyt oryginalne, a nawet mógłby się pokusić o stwierdzenie, że stanowią najzwyczajniejszy standard. Za takież widocznie uznał pytania, bowiem odpowiedział krótko, acz dobitnie i wyczerpująco: Nie wiem. Wyrazu twarzy Bartka po usłyszeniu tej odpowiedzi nie sposób opisać inaczej, jak tylko epitetem bezgranicznego skretynienia. Posapał trochę, coś tam jeszcze do siebie pomamrotał, a w końcu zapytał z przymilną obojętnością, czy przypadkiem jakiegoś procha na uspokojenie to Kevin nie mógłby mu zapodać. I zaraz potem wpadł mu do głowy jeszcze lepszy pomysł. Podchwytliwie spróbował z innej beczki. Zapytał, czy jak na oddział przyszpitalny przystało, nie stosują oni tutaj przypadkowo metody naukowej podłączeń zatrutych pacjentów pod kroplówki z płynami surowicznymi, solami organicznymi, czy też z glukozami jakimiś chociażby.

Kevin pokiwał tylko głową, pokręcił nią także, po czym nie wykazując całkowicie zrozumienia dla życzeń wyjątkowego pacjenta, wyjaśnił, że niestety, lecz nie. Za to ich zakład prowadzi całkowicie naturalne metody odtruwania z C2H5OH - wyjaśniał - nie stosuje więc żadnych, ale to żadnych – zaznaczył - leków, ani też żadnych – podkreślił - ale to żadnych zdobyczy medycyny, ani też żadnych – zaakcentował - ale to żadnych, instrumentów medycznych takoż. – No - dodał - aczkolwiek, że tak powiem – powiedział - nie da się ukryć – wystękał - jeśli nie liczyć psychoterapii zajęciowej, pogadanek naukowych i wyświetlania filmów poglądowych, połączonych z dyskusją - zakończył wyniośle, żeby podkreślić naukowość wywodu swojego

Pokurczeni i pomarniali, sino-czerwoni, a niektórzy to nawet trupiobladzi pacjenci oddziału detoksyfikacji szpitala w Brampton, niechętnie wślizgiwali się szparą drzwiową do wnętrza sali swojej, bezpiecznej już, uwolnionej od działania szaleńczego wycia szaleńca Bartłomieja, pacjenta pochodzenia polskiego, wieloletniego emigranta kanadyjskiego. Malutcy, ludkom z UFO podobni, układali, można by przysiąc, że ze zgrzytaniem i piskaniem, a nawet piukaniem zmęczonych części miękkich oraz twardych ustrojów przepitych swoich - ciała, na plastikowych, wąskich, białych łóżeczkach.

Bartek swoje miał już nadzwyczaj dobrze ułożone. Otwarte oczy jego w sufit wpatrzone były bezrozumnie, lecz pozór to był marny. Ale o tym, że pozór to jest, on - Bartek wiedział jako jeden jedyny. Ponieważ bólem jednym Bartek się stał. Nie to, żeby coś go bolało. On bolał cały. Obolenie jego rodzajem totalnego, wszechogarniającego obolenia człowieczego organizmu było. Bo nie dosyć, że imienia ze snu koszmarnego dziewczęcia przypomnieć na jawie się już znajdując, w stanie nie był. Gorzej. Naraz do tego czegoś, co to zazwyczaj u ludzi normalnych i zwyczajnych mózgiem zwie się, a u niego masą galaretowato trzęsącą się było raczej, zaczęły docierać pojedyncze sygnały informacyjne  z ciała jego miliona zakamarków. A przedzierając się, ocierając, raniły jak kolczastym drutem każde włókno mięśni jego i nerwów, zaśniedziałych, zakwaszonych, zapiwiałych, zawhiskowanych i zawódczonych, lecz o dziwo, jak na złość nie obumarłych na wieki. I to dopiero ból był!

Bolesność realu przewagą nad bolesnością nadrealu tym się wyrażała, że nie umiał Filip znaleźć sposobu, jak się z niej wygrzebać. A tamta bez jego przemyśleń, a więc i woli choć się panoszyła w resztkach świadomości, to jednak wraz z krzykiem rykowi podobnym, odpłynęła w nicość. Ta realność  najgorsza do zniesienia była. Jak tu ją odrealnić? - gorączkowo przemyśliwał. Prochów Kevin poskąpił, alkoholu na oddziale odtruć z alkoholu – nie prowadzono, a wręcz przeciwnie, zakazano, a jeszcze bardzie wręcz przeciwnie - niektórzy nawet na jego, Filipa, nowoprzybyłego jako znaczy się, pomoc w tej dziedzinie liczyli. I się przeliczyli.

Ból bolał dalej, boleśniej nawet, więc co miał zrobić Filip? Powiesić się może miał, albo zbiec z tego miejsca nieprzyjaznego? Powieszenie w rachubę nie wchodziło. Chociaż brane pod uwagę jako wyjście ostateczne było, to przecie Filip w katolickiej rodzinie wychowany, grzechem najcięższym zgrzeszyć ani nie chciał, ani nie mógł. Jeśli chodzi zaś o ucieczkę, to też nie raczej. Przecież pod odpowiedziami na dwadzieścia pytań, które mozolnie nagryzmolił w gabinecie Kevina Szczupłego nie tak dawno jeszcze, a gdzie jako dwudzieste i ostatnie pytanie było zapytaniem o wyrażenie (bez przymusu) zgody na terapeutyczne zabiegi w oddziale detoksującym zatrutych alkoholików, się biedak był własnoręcznie podpisał. Nie mógł się już wycofać, choćby chciał, a był moment, że chciał. Był moment, że na zerwanie umowy własnoręcznie podpisanej Filip miał taką ochotę, jak nie przymierzając, na napicie się wódki. - Wódki, wódki, wódki, wódki...samo, bez jego woli, powtarzało mu się w kółko tak długo, aż rzeczywiście posmak wódczany, ten smród uwielbiany w ustach poczuł.

I zaraz przypomniał sobie pomimo bólów bolesnych, zbystrzały, że w kieszeni jego nadgniłych dżinsów jakieś dwieście dolarów się psuć powinno. Ale zaraz też przypomniał sobie (o ja przeklęty), swoją głupotę wyklinając, że z jego własnej i nieprzymuszonej woli zdeponowane u Kevina w depozycie się one obecnie wietrzą. Głową w ścianę począł Bartłomiej uderzać, regularnie, w jednakowych odstępach czasu, razy swojej głupocie wymierzając, a kiedy ból czoła przewyższył ból organów pozostałych bolejących, pojął nagle a niespodzianie, że już najwyższy stopień głupoty on osiągnął, z powodu takiego właśnie się zachowywania. Bo przecież skoro czoło rozbolało go od uderzeń tępych o ścianę, to oznaczać musi, że on, Bartłomiej – żyje, a jak żyje, to świadomość bytu realnego prowadzi, a w każdym razie powinien. I chociaż ból całego jestestwa tak jak bolał dotąd, tak dalej go bolał, to coś w rodzaju nadziei w beznadziejnej dotąd rzeczywistości go otaczającej, a także w nim się kołatającej, wprowadziło.

- A nuż, a może, a jeżeli ...może proces myślenia jaki-taki, na początek prosty, nieskomplikowany, mu się przeprowadzić uda, a jeśli już, to może w jakiś sposób kierować własnymi losami mógł będzie, jako człowiek nie umarły, choć i nie żywy, jednak bardziej niż ten umarły – żywy. A skoro żywy, i skoro nie powieszony, a jak nie powieszony, to z powodu wiary w Boga przez rodziców mu przekazanej, a skoro jeszcze aż do dziś dnia, pomimo przeokropieństw życiowych przez niego ostatnio dokonywanych, zapamiętanej, to co to wszystko oznaczać niby miało? Nie, nie modlił się Filip, nie modlitwa to była. Na modlitwę za słaby był. Żeby się modlić, trzeba by mu było o dużo więcej woli przy sobie posiadać. Woli nie miał wystarczająco wiele. Ale nie potrzebował jej wcale. Wola nadeszła sama, a ta, co nadeszła, Wolą Bożą była.

Twarz Bartłomieja nieważne w tej chwili, czy oczy jednakowo wytrzeszczone miała, czy jedno tylko, a drugie wyłupione. Nie było także ważne, czy policzki jej zapadłe, szczeciną rudoczarną na ceglastej i spierzchniętej skórze pozarastane były, czy nie były, chociaż rzeczywiście były. I nawet nieważne było to, że dygot wnętrzności jego na całe ciało z powodu odstawienia alkoholu się przenosił, szczypiąc, swędząc, kłując, dziobiąc, boląc boleśnie i dogłębnie, nie, nie to ważne w tej chwili specjalnej było.

Tego się ani cały bolejący organizm Bartka, a przypuszczalnie i sam counsellor Kevin Szczupły by nie spodziewał, jak się i Bartek nie spodziewał. Nikt się tego nie spodziewał, że w ten organizm do cna zatruty wstąpi światłość. A wstąpiła.

Światłość: Wielkością określającą ilość światła wychodzącego ze źródła światła w ściśle określonym kierunku jest światłość. Liczona jest ona jako iloraz strumienia świetlnego , wysyłanego przez źródło w elementarnym kącie bryłowym  zawierającym dany kierunek, do wartości tego elementarnego kąta. Zobaczył nagle, nie na suficie, nie na ścianach, o nie, on ujrzał w głowie swojej, w sercu swym i w duszy światłości szczerobiały płomień, poczuł też, jak się owa w jego ciele mości, rozprzestrzenia, rośnie, je obejmuje, go zapala.

I zapłonął Bartłomiej, nałogowy alkoholik, uciekinier z Polski, Kanadyjczyk naturyzowany, zapłonął białym ogniem oczyszczenia, który w nim był tak ogromny, że nie mieszcząc się - na zewnątrz łuną z ciała jego na wsze strony płomiennie i promieniście się rozchodził. A jeśli nawet jej, tej swiatłości, nie zobaczył, a jeśli nawet inni alkoholicy nie byli zdolni dostrzec tej łuny, jaka się wokół Bartka rozprzestrzeniła, to fakt sam ów, że jej doznał, że odczuł jej płomienność go wszechogarniającą, że się napasł nią, odżywił, i w niej na wyżyny zachwytu się wzniósł, ukojenie na niego zesłał. Nie pozwoliło ono mu zbyt długo w tym zachwycie się nurzać, wystarczy, że pozwoliło łaskawie, by o bólu zapomniał. Lekki, rozpalony do białości, która cały grzech wypaliła jego, grzech bycia na tym świecie i grzech konsumowania go na sposoby takie, jakie znał, tak, jak potrafił, bo inaczej nie umiał, niewinny, bo oczyszczony, zasnął Bartek snem dziecka. Nic mu się nie przyśniło. Dziwne to, ale pragnął tego,  teraz do bólu aż, jak nigdy przedtem po wielodniowym przepiciu.

*

Wszedł do łazienki i pojrzał śmiało przed siebie. Co zobaczył? Z pewnością nie taki obrazek, jakiego się spodziewał, zobaczył bowiem siebie. Tak, owszem, był zarośnięty, oblicze jego nie było blade, a pod oczami nie ujrzał nieskazitelnie gładkiej skóry, o nie. Ale zobaczył swoje oczy, i to było źródłem jego zadowolenia, a nawet radości. A to, że je zobaczył, świadczyć mogło tylko i wyłącznie o jednym, o tym mianowicie, że nie lękał się spojrzenia sobie prosto w swoje oczy. Patrzył i nie mógł się napatrzeć. Oczy jego, jeszcze wczoraj pozarastane ropą jak zapuszczony staw rzeżuchą, czyste były dzisiaj jak wiosenne wody. Czarne ich źrenice bystro kontrastowały z białymi, niebieskimi prawie że białkami. Cud jakiś się stał, mruknął do siebie, a pomruk to był zadowolenia. Pójdę do Kevina, może zdążę mu te oczy pokazać, pomyślał, kiedy po wygoleniu policzków przecierał je frotowym ręcznikiem koloru niemowlęcej kupy.

A kiedy tak zmierzał w kierunku Kevinowego biura i mijał tych wszystkich dziwnawych ludzi, dyskretnie zaglądał wszystkim mijanym w ich oczy. Jedne były wystraszone, inne wybałuszone, jeszcze inne strzelały błyskami wściekłości, z innych biła na odległość łuna rozpaczy, były też takie, które niczym innym jak galaretowatą czerwienią się charakteryzowały, poprzerastane sinymi żyłkami, a nie należały do rzadkości takie, których widać nie było spoza podpuchniętych powiek, tylko trzeba się było ich obecności tam domyślać. Spokojnych jak swoje oczu Filip Krawiec w drodze do Kevinowego office’u nie zauważył. Tylko jego oczy były spokojne na tym ośrodku. I tą wiadomością podzielił się na samym wstępie z Kevinem.

Kevin Szczupły nie musiał pytać. Sam zauważył zadziwiającą odmianę Bartłomieja. Wiedział również, jak niezmiernie rzadko się takie odmiany zdarzają, jeśli w ogóle.

- Coś się mi w nocy stało - powiedział Bartek, siadając na podsuniętym foteliku. Nie wiem co, ale coś mnie w nocy napadło, czy coś we mnie weszło. Oświecenie to mogło być, ale to jest za duże słowo - zmartwił się. Ale to było, no...może lepiej będzie jak powiem, że było to – olśnienie. No dobra, zobaczyłem jakby światło. No bo jak nie światło, to co to było? No, światłość może jednak zobaczyłem, czy co? I zbliżając się na odległość grubości ludzkiej skóry, szepnął prosto w ucho zadziwionego counsellora: Kevin, ja zobaczyłem Boga. I biorąc uśmiech Kevina za wyraz niewiary, dodał: Możesz w nic mi nie wierzyć, ale w jedno musisz uwierzyć. Coś się ze mną stało. Co to jest, to tylko ty mi możesz wytłumaczyć, albo chociaż odpowiedzieć na pytania, na które sam sobie nie potrafię udzielić odpowiedzi.

- Dlaczego nic mnie od tamtej chwili nie boli, dlaczego spałem twardo jak dziecko, dlaczego nie rzygam, nie krzyczę, nie rzucam się na nikogo? Dlaczego myślę o sobie, że jestem człowiekiem, choć boję się, że takowe przeświadczenie zniknie razem z moim dobrym samopoczuciem. Powiedz Kevin, dlaczego?.

- Bo nim po prostu jesteś - odpowiedział po chwili milczenia counsellor Kevin Szczupły. A co ty myślisz sobie bratku, co wyobrażasz, że tamci, ci tam za drzwiami, tu zamachnął  się szczupłą dłonią w kierunku okna, to oni ludźmi nie są? - się aż zacietrzewił. Takimi jak ty samymi są, z tą tylko różnicą, że tobie się, jakby tu powiedzieć – no tobie się udało zobaczyć światłość. I powiem ci jedno. Jeżeli nie przegapisz tego momentu, jeżeli nie chwycisz się promienia jego, nie przytrzymasz – toś głupi jest. I zamiast obiecanego jednego, powiedział zaraz drugie, a potem trzecie.

Zagadnienie spiczastości kolan counsellora Kevina Szczupłego okazało się jedynym ratunkiem, w wielkiej trwodze odnalezionym pospiesznie w celu uratowania zagrożonego życia przez próbę zagadania na śmierć Brtłomieja, Kanadyjczyka pochodzenia polskiego. Po dłuższej obserwacji stopnia naprężenia czarnego materiału zwanego welurem, opinającego szczupłe nogi Kevina Szczupłego, dostrzegł bowiem dziwną prawidłowość: fałdy lewej nogawki układały się w zdecydowanie piękniejszy wzór, po założeniu opinanej przez nie nogi na tę drugą, która tylko czekała na tamtej założenie na nią właśnie. I ta obserwacja pozwoliła mu przetrwać gadaninę ględzeniu podobną counsellora Kevina Slima. Jak wszystko podobno swój koniec ma, tak i Kevin kiedyś zakończył wykład i odmaszerował, dumnie unosząc swoje spiczaste kolana, pięknie spiczaszczące się przy każdym kroku. Zaraz po jego odejściu, wiedziony dziwnym żalem, połączonym z nieznanym dotąd uczuciem zazdrości, przed średniej wielkości lustrem zawieszonym nad umywalką, Bartek spróbował nieśmiało wyspiczaszczenia moich własnych kolan na podobieństwo Kevinowych. Skutku zamierzonego nie osiągnął, a ten osiągnięty szczątkowo był tak marny, że nawet nie warto o nim wspominać. Uznał za właściwe jak najszybciej zapomnieć o podejmowaniu prób dalszego spiczaszczenia swoich kolan na podobieństwo niedościgłej spiczastości kolan Kevina Szczupłego, ponieważ odkrył, że jego własne kolana są po prostu okrągłe.

„W garść się weź”. „Weź się w garść” - mówiło mu w głowie coś w kółko, zamieniając jedynie od czasu do czasu szyk wyrazów. „W weź się garść” - przynudzało okropnie. „Garść w weź się” - nie dawało oddechu. „Weź garść w się” - kombinowało nieznośnie. „Weź garść się w” - już prawie że triumfowało. „Garść się w weź” - pobrzmiewało szyderczo mu to coś. „Się garść weź w” - nadawało monotonnie. „Się weź garść w” - pohukiwało szyderczo. Ale Bartłomiejowi już to w niczym nie przeszkadzało, a najmniej w garść się wzięciu. Bo oto postanowił kompletnie nie zwracać na ton szyderczości głosu uwagi, za to pójść za radą głosu owego i się po prostu raz na zawsze wziąć w garść.  

Kontakt



Zuletzt bearbeitet 10.10.2013 13.50
Linki