piątek, 8 listopada, 2024
Strona główna > Literatura > WIESŁAW PIECHOCKI: WIGILIA W VALLDEMOSSA.

WIESŁAW PIECHOCKI: WIGILIA W VALLDEMOSSA.

Patrzę się na jego plecy. Stoi przed samą balustradą naszego ogródeczka. Jak codziennie. Pod balustradą mała przepaść. Może tak bez ruchu stać pół godziny. Patrzy w dal. Widzi palmy blisko i daleko. Zapewne myśli o swojej ukochanej Polsce, do której nie może wrócić. Tyle razy mu mówiłam, żeby zapomniał o Mazowszu i spokojnie, bez nostalgii oddychał w Paryżu.

Ale właśnie z oddychaniem ma Fryderyk problemy. Kiedy go poznałam, oddychał niemal bez trudu. Teraz jest gorzej. Ale dodaję mu otuchy. Najgorzej, kiedy zaczyna kaszleć. Wtedy boję się o niego. Kończy się grudzień 1838. Ile on może z tą gruźlicą jeszcze przeżyć?

Odwraca się do mnie. Stoję na progu naszej celi i patrzę na tę przeraźliwie chudą postać. Nie ma apetytu, jest blady. Mglista pogoda podkreśla biel jego twarzy. Ta jest już trochę poorana zmarszczkami, jak te góry tu dookoła. A przecież on jest młody. Ma 28 lat. Mógłby być zastępczym ojcem moich dzieci, Maurice i Solange. Ale 15-letni mój syn Maurice nie chce takiej chorowitej opieki. Nie kryje niechęci do mojego nowego przyjaciela chuderlaka. Woli kontakty ze swym  ojcem, baronem, którego ja już nie mogłam ścierpieć. A on nie mógł ścierpieć nie tylko moich fajek i cygar, lecz przede wszystkim moich spodni i surdutów. W męskiej garderobie jest mi ładniej niż w kobiecych fatałaszkach – czuję to jako kobieta. Czuję cichą aprobatę we wzroku mężczyzn. Oni tego nie potrafią ukryć…

Mój były mąż mawiał: „-Nie chcę mieć w tobie mężczyzny. Ludzie nas obgadują. Wczoraj na souper po teatrze pyta mnie znajomy, wicehrabia de Grinchy, dlaczego na to pozwalam. Przemilczałem tę impertynencję. Czy nie możesz, George, nosić normalnie gorsetu i bluzek z koronkami?” Oczywiście te uwagi miałam w nosie. Kobiety powinny wyjść wreszcie z roli służalczych istot. Mamy swoją duszę i talent. Udowodniłam to w swoich powieściach. To co z tego, iż są na indeksie, gdyż niby są niemoralne? A czy życie jest moralne?

Nie mogę tolerować tych hiszpańskich chłopek tu z Valldemossa. Patrzą na mnie tępo i niemo, nie kryjąc oburzenia: obca kobieta, w dodatku Paryżanka,  mieszka w byłym klasztorze, w celi z mężczyzną, bez ślubu. Pochodzi z Francji. A ta na nas napadła 30 lat temu. Rozwódka z dziećmi. A teraz tu z tym drugim! Czuję cichą nienawiść w ich oczach. Gdyby znały francuski, powiedziałyby mi pewnie wprost: „-Wynoś się, babo, z tym twoim cherlawym kochankiem! Nie wolno ci chodzić do kościoła, po krużganku, przez cały nasz plac przed klasztorem! Chyba czujesz, że ledwo już wytrzymujemy, by ci nie podrzeć te twoje modne paryskie spodnie!” Uśmiałyby się te proste kobieciny, gdyby wiedziały, jaki z Fryderyka kochanek.

On jest kochankiem tylko swojej muzyki. Odwrócił się. Stoi przed mną. Przestał oglądać  porywający pejzaż hiszpańskich gór. Za nim przez okno widzę ten pejzaż dla mnie egzotyczny, palmy jak wyciągnięte dłonie ku niebu.  Fryderyk ma ciągle problemy nie tylko zdrowotne (cud, iż w tej chwili nie zachłystuje się kaszlem – już nie będzie gorszej choroby na świecie od tuberkulozy!), lecz, powiem, ma też zawodowe kłopoty. Po pierwsze ciągle czeka na pieniądze z Paryża, aby zapłacić podatek za fortepian, który już przybył statkiem do Palmy.  Do stolicy stąd jest raptem parę godzin końmi, ale nie mamy w tej chwili pieniędzy na ten podatek i transport drogiego instrumentu po serpentynach i zakrętach. Po drugie uparł się, iż skończy 24 preludia, cały cykl. Mówię mu, że tego nie można zagrać, takie to trudne, ale on nie słucha i wie lepiej. Wierzy ponadto w wirtuozów przyszłości.

Stoi i patrzy się na mnie. O czym myśli? O naszym spotkaniu w salonie  księcia de Boussigny? Jeszcze tam czułam na swoim biuście jego męski wzrok. Kiedy to było? Dawno. A teraz stoi i patrzy się na mnie. Czy mu się podobam w mojej seledynowej sukni bez gorsetu? Może podziwia szpile z czarnej laki na mojej głowie? Gdyby tu teraz panowała wiosna, wpięłabym ponadto kwiaty do mych loków. Może go jeszcze fascynuje blask moich czarnych oczu?

Dziś dwiema długimi szpilami upięłam swój kok. Kiedy pochylam się nad nim, gdy leży kaszląc w łóżku, nie sypią się moje włosy na jego czoło. Zaraz po przyjeździe na Majorkę, powiedział mi: „-Twoje długie czarne włosy dotykające mojego czoła to deszcz nut, z których powstanie kręta droga moich skomplikowanych preludiów!” On tylko widzi czarne nuty powstające z atramentu wydobywanego z kałamarza, a moja biała cera kojarzy mu się z barwą papieru, nad którym niemal leży przy stole tworząc  rozparty chudymi łokciami, tkwiącymi w surducie.

W celi oczywiście nie palę. Wychodzę do krużganka. Zazwyczaj opieram się o okno. Jeżeli nie pada zimowy deszcz, idę nawet do malutkiej fontanny na środku patio. Tu jeszcze 3 lata temu modlili się nabożnie mnichowie Siadam na chwiejącym się zydelku i palę, patrząc na dach kościoła. Byłby ładny, gdyby miał przynajmniej trochę bardziej wystającą wieżę. Ale może kiedyś się to stanie? Jak już wyjedziemy z powrotem do Paryża? Kiedy? To jedynie marzenia. Solange, moja córka, ma dopiero 10 lat. Dobrze stało się, iż ojciec pilnuje jej wykształcenia w stolicy. Ciągle mi się zdaje, iż Solange woli bardziej ojca, jego towarzystwo ode mnie. Niewidzialny magnes ciągnie ją do niego. A może to hipnoza? Czary? Może go nawet bardziej kocha niż mnie? Ach, dzieci… same kłopoty.

Stoi i patrzy się niemo na mnie. Mon cher Frédéric! Przed chwilą patrzał na palmy i cyprysy ukojone lekkimi mgłami, których tu nie ma latem. Nasza kucharka Pilar  mówiła mi, iż tu na Majorce nie ma latem deszczu. To dlaczego rośnie tu tyle różnorodnych drzew, krzaków, traw i kwiatów? Czy Majorka to szczególna wyspa? Co Fryderyk widzi, kiedy tak patrzy na mnie? Może już tylko pielęgniarkę o matczynych instynktach? To co że jestem od niego starsza? Czy sześć lat to taka przepaść? Jestem od niego starsza, ale zdrowsza. Nasze życie tak to urządziło. Nie mam na to wpływu. Czy go kocham? Będę się nim opiekować zawsze.

Tak też mówiłam do mojego poprzedniego przyjaciela Alfreda w Wenecji 4 lata temu. Ach, Alfred… Pan Alfred de Musset, uznany wielki poeta, nie chciał w to wierzyć. Przysięgałam mu, że mówię prawdę: „-Zawsze będę z tobą. Jesteś największym poetą świata! Kocham cię nad życie! Jestem wolna, ty też! Nigdy się nie rozstaniemy!” Staliśmy pochyleni obok siebie na moście Rialto, oparci o marmurową balustradę. Patrzyliśmy w dół, w ciemną toń wody Canal Grande. Dla nas ta woda była jasna. Wtedy… Pod nami przepływali gondolierzy, godnie i płynnie ruszając wiosłami. Okazało się, że byli podobni do nas, do Alfreda i do mnie: stali na chyboczącej się gondoli. Wiatr powiewał wstążkami ich kapeluszy. Tak jak życie,  gondola kołysze się na ukośnych falach, trochę płynie a potem nagle staje. I następuje  koniec. Potem hipnotyczny gondolier Charon pobiera opłatę – jeden obolały życiem obol…

Życie ma sporo zakrętów. Wiem coś o tym jako młoda kobieta. Jeszcze młoda. Przeżyłam te zakręty dosłownie też tu na Majorce. Przybiliśmy statkiem do portu. Witała nas zmurszała deska z wytartym napisem po katalońsku „Port de Palma”. No tak, po hiszpańsku byłoby tu słowo „puerto”. Droga wiodła dwa miesiące temu ze stolicy karocą najpierw przez pola, równe jak nasze francuskie miedze w Normandii. Ale potem konie wiedziały, dlaczego tracą tempo. Coraz więcej gór, coraz wyżej, coraz mniej kurzu wokół naszego dyliżansu, gdyż szybkość malała jak mój entuzjazm wyprawy na Majorkę. Coraz więcej ostrych zakrętów. Mijaliśmy biedne wioski i zasmarkane dzieci. Para z końskich pysków zasłaniała czasem nawet palmy przydrożne i góry. W rowach kaktusy o kształcie głowy. Co to za omen dla mnie, dla nas? Głowa. Przypominają mi te okrągłe  kaktusy głowę karła. Widziałam karła jako dziewczynka. Występował w marnym cyrku, który przyjechał do nas do Nohant. Bałam się go, jego śmiechu, drżałam. Ojciec przytulił mnie i powiedział, żebym się bała w życiu złych ludzi, a nie karłów.

To było dwa miesiące temu, gdy przyjechaliśmy wreszcie do tego byłego klasztoru w Valldemossa. Znajomy Francuz go kupił i dlatego tu zamieszkaliśmy. Jak w hotelu. Dzień przyjazdu był mroczny i tak już pozostało w moim sercu przykre, pokręcone odczucie do dziś tej wyspy. Nie podobają mi się tu ani góry ani ludzie. Fryderykowi to jest obojętne. On może drapać piórem te swoje pięciolinie dzień i noc. Wie, iż z atramentu wytryśnie fontanna jego talentu, słyszalna na cały świat. Z tego atramentu powstają perły, gronami zwisające na wierzbach, rewolucyjne hymny, oczyszczające etiudy i kołysanki poprzedzające wieczny sen. Nawet mu zrobiłam aluzję, by więcej tworzył przy zimowym słońcu, bo świeczki przecież kosztują sporo, kiedy kupujemy je tu w sklepiku na  tuziny.

Dwa miesiące temu wreszcie stanął nasz powóz z bagażami pod klasztorem. Valldemossa. Dziwna nazwa. Woźnica palący tani tytoń zaczął zdejmować bagaże: kufry, sakwojaże, torby, wiklinowe pojemniki oraz moje pudła z kapeluszami. Bez kapelusza nie ma damy – coś wiem na ten temat. Bruk śliski od mgieł. Zeschłe liście (les feuilles mortes) na brzegu wąskiej i grząskiej  uliczki. Wzięłam Fryderyka pod ramię, aby nie upadł. To byłaby katastrofa: kaszel, ból, stękanie, krew na jedwabnej chusteczce. Podarowałam mu 24 sztuki kremowych atłasowych chusteczek. Ile ich zostało? Praczka nie potrafiła doprać z powrotem ich pierwotnej bieli. Biały kolor pasuje do bieli jego twarzy, ale w kontraście z czerwienią jego wypluwanej  krwi? Kiedyś zażartowałam: „-Szkoda, iż nie jesteś arystokratą. Miałbyś ciemnoniebieską krew. Może łatwiej byłoby ją sprać z pięknych białych chusteczek!”. 

I tak, prowadzony przeze mnie pod ramię, wszedł w kamienne progi klasztoru. Teraz to hotel od 3 lat. Wejście z kamienia, jak wszystko tutaj. Krużganek długi jak niekończące się pasmo naszych problemów. Stukot naszych trzewików. Echo życia. Zastępca właściciela hotelu dał nam celę nr 4. Wielkim kluczem otworzył zgrzytający zamek. Cela jest obszerna, właściwie to trzy pokoiki: przedpokój od strony krużganku (ciemno) oraz dwa pokoje z drzwiami na ogródek (jasno, słonecznie, świetliście). Ten ogródek to nasz podniebny raj. Piękna panorama – góry i doliny, dachy i winnice, cyprysy jak obeliski. Dominuje zieleń. Niebieski kolor ma tu tylko niebo. Morze jest za górami. Na posiłki chodzimy do byłego refektarza. Trochę za duża ta wielka sala jak na nasz duet. Kiedy mówimy do siebie normalnie, echo tłucze się po gotyckich załamaniach i łukach wiele sekund. Nasza kucharka i praczka Pilar stara się nam po tutejszemu gotować. Mnie to smakuje, Fryderykowi nie. Ciągle  tęskni do polskich smakołyków. Problem w tym, iż Pilar nawet nie wie, co to jest Polska. Fryderyk patriotycznie miesiąc temu nawet usiłował jej to wytłumaczyć, ale zrezygnował. Kosztowało go to następny atak kaszlu. Był zły, iż nie zna hiszpańskiego i że Pilar jest tak głupia. Powiedziałam mu: „-Zauważ, iż mówiłeś jej o kraju, który nie istnieje od ponad 40 lat. Nie ma go. I nikt nie wie czy w ogóle kiedyś się jeszcze  odrodzi!”.

Z moim polskim przyjacielem nie można mówić o Polsce. Od razu smutnieje jego i tak smutna twarz. Ręką pociera czoło, przeczesując włosy. Końcówki palców ma często czarne lub fioletowe od atramentu. On ma ciągle w głowie te chłopskie tańce i melodie spod Warszawy. Nigdy nie nauczę się wymawiać nazwy jego rodzinnego miejsca. Na końcu, wiem, jest „vola”. Dzisiaj od rana nuci  kolędy polskie, rzeczywiście bardzo ładne melodycznie. Noblesse oblige – Wigilia zobowiązuje… Tłumaczy mi teksty starych kolęd, ale nic z tego nie rozumiem. Jest tam cały zestaw odpowiednich słów na Boże Narodzenie: szopka, aniołowie, cielęta, królowie z prezentami, gwiazda prowadząca, Betlejem, malutki chłopczyk boski i bosy, siano i zupełnie zwariowany na przykład „ciemniejący blask”.  No i wystraszony Herod.

Fryderyk wie, iż Pilar nie zrobi mu polskich potraw. Ja też nie. W kuchni nic nie umiem ugotować. Zawsze miałam kucharki. Dzisiaj mój Fryderyk jest wyjątkowo słaby. Idzie wreszcie do łóżka. „Idzie” jest tu eleganckim zwrotem na powolny, ospały krok mego kompozytora. Człapiąc przesuwa  nogi ostrożnie jak tutejsze owce i osły, kiedy łażą po górach. Opiera się o stół, pochyla głowę, włosy mu zasłaniają twarz. Nie widzę czy bardzo cierpi.  Powoli kładzie się na drewnianym łóżku. Deski skrzypią. Siano w materacach szeleści. Mistrz nut zapada się w biały całun prześcieradła.

Mówi cicho: „-Może – to moje marzenie – przywiozą ten o wiele lepszy fortepian Pleyel na Trzech Króli? Jeszcze dwa tygodnie. To byłoby dla mnie święto! Może zdążą? Od razu usłyszałbym lepsze niebo mojej muzyki! A teraz zaśpiewam ci, Amantine, jedną jedyną kolędę po polsku”. Zdążył tylko zanucić dwa słowa „Lulajże Jezuniu…”, ale to go tak osłabiło, że natychmiast przestał. Chude piersi unoszą się przedsennie pod koszulą. Mon Dieu, czy on dożyje do wiosny? Już go tu leczę malwami i ślazem.  Ale jakoś nie pomaga. Kupuję te leki w byłej klasztornej aptece. Jest blisko, tuż za rogiem krużganku. Tylko ślaz daje mu ulgę. Swoją drogą – tuberkuloza atakuje przecież biednych ludzi. Dlaczego Fryderyk zapadł na gruźlicę? Pochodzi z posażnej rodziny. Dlaczego? Ale wiem, że epidemie, zarazy chodzą jak koty swoimi drogami. Jak bicz boży dosiegają swe ofiary na lewo i prawo, znienacka i niestety skutecznie.

¤ ¤ ¤ ¤

Moje prawdziwe imię z chrztu „Amantine” brzmi tak pięknie w ustach Fryderyka. Nigdy nie mówi do mnie „George”, nie używa mojego niby męskiego pseudonimu literackiego. Powiedział już na początku naszej znajomości: „-Przecież George brzmi po francusku tak samo jak Georges, czyli  Jerzy. Tylko piszesz się konsekwentnie bez tego męskiego „-s” na końcu. Ale wymowa brzmi jak imię mężczyzny. Wiesz dobrze o tym.  Dla mnie jesteś kobietą i będziesz zawsze Amantine. Przecież to jest twoje prawdziwe imię, czyli – stworzona do miłości! Amor, Amadeusz, amant, Amantine”. Za to mój były małżonek, baron Casimir Dudevant mówił do mnie „George”, podkreślając tym samym me męskie cechy. Nie przypuszczał, iż jego docinki były dla mnie komplementem!

Byłaby szansa uleczenia Fryderyka. Myślę o modnym teraz w całej Europie kierunku lekarskim – „magnetyzm”. Wymyślił to wiedeński lekarz Franz Anton Mesmer. Animalistyczna, całościowa teoria. Animal – żyjąca istota, człowiek albo zwierzę. Mesmeryzm święci triumfy. Znam wiele wyleczeń. Stosuje hipnozę. Wierzę w doktora Mesmera. Ale kto na Majorce go zna? Pytałam. Cisza. Nikt tu o niewidzialnych strumieniach powietrza, leczących fluidami nie słyszał. Prowincja! W Paryżu poznałam hrabinę de Polignac. Została w mig wyleczona prądami magnesów doktora z Wiednia. I nie tylko ona. Gdyby jeszcze żył, od razu pojechałabym karocami, omnibusami, co koń wyskoczy, z moim Fryderykiem do Wiednia. Ale i jego zabrał Charon przez Styks.

Kończę na zydelku to długie cygaro. Wigilijne, mój Boże… Idzie mżawka. Czas wrócić do Fryderyka. No tak, słyszę… kaszle…

Prosiłam dzisiaj Pilar, żeby ugotowała coś specjalnego „wigilijnego” dla Fryderyka. Spędzi on ze mną, Francuzką z dziada pradziada, smętną wigilię na katalońskiej wyspie. I tak wiem, iż nie będzie mu nic smakowało. Pilar o tym również wie. Spocona, mieszając w rozgrzanej kuchni metalową chochlą w garnku wie, iż Fryderyk może nawet nie tknie ani mięsa, ani zupy, ani deserów. Może zje trochę smażonej ryby? Chętnie pokosztowałby karpia, ale tu jest tylko dorada. Pilar nie wie przecież, że w nieistniejącej Polsce wigilia jest postna, że pod obrusem jest sianko jak w Betlejem w żłobie i że rodzący się dziś Bóg spowoduje sporo metamorfoz na świecie. Może nawet uzdrowi mojego Fryderyka?

Wiesław PIECHOCKI, Wiedeń, sierpień 2020