Z ogromnym żalem podajemy do wiadomości, iż w niedzielę, 5.03.2017, zmarł przyjaciel Polski, Polaków oraz, m.in. naszej redakcji hr. Ledóchowski.
Mieczysław Ledóchowski (3.11.1920 – 5.03.2017) nie żyje
Syn Antoniego (1895 – 1972) oraz Matyldy Warnesius (1894 – 2000). Autor książki o rodzie Familii Ledóchowskich – tu: o sobie napisane słowa przez Mieczysława hr. Ledóchowskiego.
Urodziłem się 3 listopada 1920 r. w Tczewie, gdzie mój ojciec był współzałożycielem Państwowej Szkoły Morskiej. Tam ukończyłem Szkołę Powszechną. W roku 1930 wraz ze Szkołą Morską przenieśliśmy się do Gdyni, gdzie mieszkaliśmy w domu profesorów tej szkoły do 1933 r. W tym samym roku przeprowadziliśmy się do Gdyni-Orłowa, gdzie rodzice wybudowali willę. Tam też rozpocząłem naukę w prywatnym Gimnazjum, które utraciło prawa państwowe, a ja przez to rok szkolny. Dalszą naukę kontynuowałem w Gimnazjum i Liceum u OO. Jezuitów w Gdyni – Orłowie. Po śmierci mojego dziadka Mieczysława, kuratora ekonomicznego Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich (ZNiO), przejąłem majątki Zakładu, jako nieletni kurator. Od 1938 r. spędzałem wakacje szkolne w dobrach Ossolińskich, przygotowując się (oczywiście po zamierzonych studiach rolnictwa i leśnictwa) do sprawowania urzędu kuratora w ZNiO. Wybuch II wojny światowej zniweczył wszystkie moje plany. Szóstego września 1939 r., podobnie jak większość Polaków, rozpoczęliśmy, wraz z matką i zaprzyjaźnioną z nami panią Chudzińską, ucieczkę przed Niemcami w kierunku wschodnim. Do dyspozycji mieliśmy wóz z końmi. Opuszczając Przybysz, siedzibę kuratorów ZNiO, jechaliśmy poprzez Mielec, Nisko, Janów Lubelski coraz dalej na wschód aż do czasu kiedy nadeszły wiadomości, że wojska Związku Radzieckiego rozpoczęły najazd na Polskę. W tym momencie zmieniliśmy kierunek naszej ucieczki ze Wschodu na Zachód do Gdyni, zgodnie z przekonaniem, że lepiej wpaść w niewolę niemiecką niż radziecką. W Siedlcach udało nam się dostać do pociągu towarowego i dojechać do Gdańska. W wagonie podróżowały z nami konie oraz dwie dziewczynki, które zabraliśmy z najdalszego miejsca naszego pobytu na Wschodzie, gdzie gościliśmy na polskim dworze, u rodziny zaprzyjaźnionej z nami jeszcze z Orłowa. Jak się potem dowiedzieliśmy, w czasie napadów ukraińskich na polskie dwory, właściciele tego dworu zostali zamordowani w okrutny sposób.
Wróciwszy do Gdyni-Orłowa nie zastaliśmy już w domu ojca, który wraz z wszystkimi profesorami Szkoły Morskiej został aresztowany i umieszczony w obozie koncentracyjnym Stuthof. Matce udało się uzyskać zwolnienie ojca z obozu, po otrzymaniu poręczenia od oficerów niemieckich, którzy w czasie pierwszej wojny światowej służyli razem z ojcem w armii austryjackiej.
Mieczysław (w środku) z rodzicami, około 1938r.
Pewnego razu na dworcu w Gdyni, w przypadkowej kontroli osobistej prowadzonej przez SS, nie zostałem zatrzymany, mimo iż większość mężczyzn zatrzymywano, i otrzymałem tak zwany „Entlassungsschein” (dowód zwolnienia), który uratował mnie w późniejszych kontrolach od aresztu.
Niestety Niemcy eksmitowali nas z naszego domu w Gdyni-Orłowie. W związku z tą eksmisją, musiałem szybko zorganizować wyjazd naszej rodziny do Krakowa (600 km). W tym celu kupiłem wóz piekarski, który znajdował się w bardzo dobrym stanie. Wóz ten miał dach z barierką na którym można było załadować wiele rzeczy. Z boku skrzyni tego wozu były dwuskrzydłowe drzwi a po drugiej stronie drzwi znajdywało się małe okno. Wnętrze wozu wyłożyliśmy materacami oraz różnymi drobiazgami i to było miejsce podróży dla mojej mamy oraz pani Przybylskiej, która była gospodynią a jej mąż ogrodnikiem w naszej willi. Oboje nie chcieli pozostawać z Niemcami i postanowili jechać z nami do Guberni.
Organizacja jazdy wyglądała następująco. Ojciec mój, który w pierwszych dniach listopada został zwolniony z obozu, jechał na rowerze i starał się o kwatery na noc. Pan Przybylski jechał za wozem również na rowerze, aby w razie potrzeby być pomocnym. Panie siedziały wewnątrz wozu. Ja byłem woźnicą i wykonywałem wszystkie roboty potrzebne przy koniach. Wyjechaliśmy z Orłowa 15 listopada a do Krakowa i Lipnicy przyjechaliśmy 8 grudnia 1939 r. Następnego dnia spadł śnieg. Po drodze, w Ostrowie Wielkopolskim (gdzie był swego czasu więziony przez Bismarka Kardynał Mieczysław Ledóchowski), zachorował nam jeden koń. Wymieniliśmy go na silnego i wielkiego perszerona, który ciągnął nasz wóz aż do celu, a obok niego szła rasowa śliczna klacz.
W Lipnicy zamieszkaliśmy w dworze. Tam też utraciwszy swój majątek przybyli wujostwo Ignasiowie (brat mojej babci, właścicielki Lipnicy). Kilka razy odwiedzał nas syn wujaszka Ignasia Włodek. Włodek chciał mnie wziąć poprzez zieloną granicę na Węgry i dalej na Zachód ale moi rodzice temu się sprzeciwili. Tak miało widocznie być. W tym czasie dowiedzieliśmy się, że trójka dzieci kolegi mego ojca H.T. Kossakowskiego, których matka umarła tuż przed wojną a ojciec został zamordowany przez Niemców, miały być rozdzielone i oddane pod opiekę różnym osobom. Za naszą, to znaczy ojca mego i moją zgodą, moja mama postanowiła się nimi zaopiekować. W tym celu wyjechała do Piotrkowa, gdzie dzieci przebywały pod opieką swego stryja i przywiozła je do Lipnicy. Jednakże na zamieszkanie tych dzieci w pałacu nie zgodzili się stryj i stryjenka i dlatego przenieśliśmy się na plebanię lipnicką do miłego i życzliwego ks. proboszcza Sarny. Wujostwo Ignasiowie zaś przenieśli się do domu Sióstr Urszulanek Szarych w Lipnicy.
Początkowo, aby uniknąć ew. wywiezienia na roboty przymusowe do Niemiec pracowałem przy remoncie mostu między Lipnicą Dolną i Murowaną oraz u ks. proboszcza jako drwal w jego lesie. Następnie utworzono w Lipnicy tak zwane Leśnictwo Kontrolne na 10 gmin i udało mi się tam zaangażować, jako gajowy. To było wyśmienite zajęcie chroniące mnie przed wywózką do Niemiec.
W 1943 roku poślubiłem Halinę Kossakowską, najstarszą z tej trójki dzieci, którymi zaopiekowali się moi rodzice. Następnie z dzierżawcą Woli Mieleckiej, jednego z 8 folwarków ZNiO, panem Koziarem udało się załatwić przeniesienie nas na fundację i zatrudnienie mnie jako asystenta na folwarku Józefów, który on również dzierżawił. Tam otrzymaliśmy specjalnie dla nas przygotowany domek, w którym mogliśmy zamieszkać. Pan Koziar oraz inni dzierżawcy liczyli się z tym, że po wojnie wszystko wróci do starych form a my pozostaniemy tam już jako kuratorzy. Tam też 7 XII 1943 r. urodził się nasz pierwszy syn Henryk. Nasz pobyt na Fundacji, chociaż wiele skorzystałem tam ucząc się rolnictwa, trwała tylko rok. Jesienią 1944 roku front sowiecki zbliżył się aż do Wisłoki a po drugiej stronie rzeki były już dobra Fundacyjne, dlatego musieliśmy powracać do Lipnicy.
Pod koniec roku 1944 Niemieckie SS., zaskakując mieszkańców Lipnicy, zorganizowało obławę na Akowców. Ujęto, o ile pamiętam ilość, 16 członków Armii Krajowej, których wywieziono do obozu koncentracyjnego i zamordowano. Podobnie, tylko indywidualnie, przyjechało Gestapo do Lipnicy aresztować wujaszka Ignasia, gdyż był również Akowcem. Zginął zamęczony w obozie hitlerowskim. Po tych aresztowaniach Akowców, ojciec mój pojechał do Krakowa i tam znalazł zatrudnienie.
W roku 1945, w styczniu ruszył front sowiecki do ostatecznego ataku na niemieckie wojska. 19 stycznia Sowieci zajęli Lipnicę. Rankiem 20 stycznia przy 20 stopniowym mrozie, w obawie przed sowieckimi władzami, ruszyliśmy wozem drabiniastym wyścielonym słomą do Krakowa, to znaczy moja mama, moja żona Halinka i mój jednoroczny syn Henio. Do Krakowa dojechaliśmy po dwóch dniach. Ponieważ pozbawieni byliśmy wszelkich środków do życia, zacząłem zarabiać na życie przewożąc różne towary oraz meble osób przeprowadzających się do swych poprzednich mieszkań. Odpowiedni wóz-platformę na ten cel, kupiłem za ostatni złoty rubel Halinki. Te przewozy na których dobrze zarabialiśmy, a pomagał mi w tym Bogdan (miał 16 lat) brat Halinki, pozwoliły na relatywnie dobre życie, w tych ciężkich początkach „Polski Ludowej”. Nasz drugi syn Włodzimierz urodził się w Krakowie 19 kwietnia 1946 roku.
Kiedy milicja i urząd bezpieczeństwa zaczął się nami interesować, bo byliśmy „wrogami ludu”, wyjechałem wraz z matką do Gdyni, pozostawiając jeszcze na jakiś czas moją rodzinę w Krakowie. Niestety nasza willa w Orłowie była całkowicie spalona i trzeba było szukać nowego miejsca zamieszkania. Znalazłem je w Sopocie, niedaleko kortów tenisowych. Domek był niewielki, bardzo zniszczony, ale taki z którego myślałem, że nas nie będą „nowe władze” wyrzucać. Tam się zacząłem urządzać wraz mamą. Miasto było puste, Niemców wysiedlono, więc chodziłem po sąsiednich domach i przynosiłem te meble, które nam były potrzebne. W miesiąc po nas przyjechała reszta rodziny oraz stryj Halinki Marian Kossakowski wraz z synem Andrzejem i dwoma rodzinami majstrów budowlanych, którzy „nasz domek” uczynili mieszkalnym. Moja pierwsza praca w Gdyni to porządkowanie Stoczni Gdyńskiej, totalnie przez Niemców i Sowietów zniszczonej oraz ograbionej. Do późnej jesieni pracowałem tam, jako ogrodnik. Na terenie stoczni założyłem ogród warzywny i produkowałem jarzyny potrzebne do kuchni stoczniowej dla robotników. Na zimę zaangażowałem się do UNRRY, której dyrektorem był nasz znajomy, późniejszy rektor Politechniki Gdańskiej. Tam przepracowałem dwa lata jako „liczman” czyli kontroler wyładunków. Następnie pracowałem jako taksówkarz oraz jako inspektor organizacyjny w Związku Spółdzielni Budowlanych Województwa Gdańskiego a także w Spółdzielni „Las”. Od 1952 roku byłem kreślarzem w Zakładzie Siłowni Okrętowych na Politechnice Gdańskiej. To było dla mnie zatrudnienie wielkiej wagi, bo, mając zdolności techniczne, ogromnie dużo się tam nauczyłem. 12 Stycznia 1955 roku urodził się nasz trzeci syn Lech. Moja żona, w tych ogromnie trudnych warunkach życia, zajmowała się domem oraz trojgiem dzieci, pracując jednocześnie jako księgowa w Szkole Hotelarskiej w Sopocie.
W tym czasie na Politechnice początkowo niezłe zarobki zmalały drastycznie a dostęp do nauki albo dobrej posady był dla mnie zamknięty, postanowiłem więc opuścić Polskę.
W marcu 1960 roku rozpoczyna się mój stały pobyt w Austrii. Poprzednio działając w PTTK, organizując Wojewódzki Gdański Klub Motorowy, byłem dwukrotnie na zachodzie, w Austrii i we Włoszech i przygotowałem sobie już wcześniej pobyt u mojej rodziny we Wiedniu. Moją pracę rozpocząłem tam w Firmie „Friedman”. Zaopatrywała ona całą europejską kolej w urządzenia smarujące (towotem) koła wagonów. Tam byłem w dziale wynalazków i udoskonaleń. Nawet udało mi się wymyślić niewielkie udoskonalenie i dostałem za to specjalną nagrodę, ale firmę opuściłem, bo trzeba było więcej zarabiać. Po trzech latach pobytu w Austrii otrzymałem tak zwany „Paszport Konsularny” od Polskiego Konsulatu, bo oświadczyłem, że postanowiłem pozostać w Austrii. Z tym Paszportem pojechałem natychmiast do Polski. Odwiedził mnie tam następnego dnia ubowiec (Urząd Bezpieczeństwa) z propozycją współpracy. Oświadczyłem mu, że rozmawiać jestem gotów tylko z jego najwyższym (z Warszawy) przełożonym. W kilka dni po tym przyjechał z W-wy widocznie bardzo wysoki przedstawiciel tej instytucji i zaprosił mnie do hotelu, w którym zamieszkał. Kiedy zapytał mnie, dlaczego chciałem z nim rozmawiać, wyjąłem mój paszport położyłem przed nim na stole i powiedziałem, że pomimo że jestem totalnie w ich (jego) rękach oraz, że już we Wiedniu nachodzili mnie przedstawiciele wywiadu namawiając do współpracy, to odmawiam wszelkiej współpracy, bo byłaby niezgodna z moimi przekonaniami. Prosiłem o jego przyjazd, bo dotychczasowi rozmówcy we Wiedniu i ten z Gdańska to ludzie niemający prawa do żadnej decyzji. Na to pan z W-wy odpowiedział mi mniej więcej tak; ten z Wiednia już odwołany, już pan go tam nie spotka, również obiecuję, że ten z Gdańska więcej do pana się nie zgłosi. My o panu wszystko wiemy, znamy pana powiązania, pokrewieństwa i stosunki. Moglibyśmy panu stworzyć warunki materialne do występowania we Wiedniu na poziomie odpowiadającym pańskiemu pochodzeniu oraz możliwości, ale pod jednym warunkiem, że pan będzie z nami współpracować. Odpowiedziałem, będąc świadom konsekwencji mego oświadczenia, że na współpracę się nie zgodzę. Pan z W-wy odpowiedział miej więcej tak;” mamy doświadczeń dosyć, że tylko dobrymi i zaufanymi współpracownikami z nami, mogą być osoby, które chcą z nami współpracować, jeżeli pan nie chce, chociaż miałby pan z tego wielkie korzyści, oczywiście pana zmuszać nie będziemy.” Dodał: „Proszę pamiętać, że rozmowa nasza jest ściśle tajna i nikt o niej wiedzieć nie może”. Odpowiedziałem, że to naturalnie rozumiem i obiecuję, że dotrzymam słowa. Oddał mi paszport, powiedział, że mogę wracać do Wiednia i nikt więcej mnie nagabywać w tej sprawie nie będzie, i tak się też stało.
Zostałem sprzedawcą, przedstawicielem różnych kolejnych firm, dla których szukałem klientów za niewielką pensję oraz prowizję od sprzedanej ilości. Praca ta nauczyła mnie wiele i dała mi duże doświadczenie życiowe.
W 1963 roku powołano mnie na Dyrektora Honorowego (bez żadnej finansowej korzyści) fundacji „Dom Polski” we Wiedniu, którym byłem poprzez 12 lat. Dalsze 3 lata byłem członkiem komisji nadzorującej tę fundację. Fundacja ta przyznawała stypendia na dokształcanie polskich rzemieślników oraz naukowców w austriackich uczelniach. Wreszcie przez ponad 13 lat, od roku 1976, byłem menedżerem firmy budującej kotły parowe, zbiorniki metalowe, również ze stali nierdzewnej oraz specjalistą w tej firmie od urządzeń odsalana wody i uzdatniania jej według potrzeb klienta. W tej firmie odniosłem istotne sukcesy. Na przykład przestawienia Browarów Austriackich z beczek drewnianych na metalowe z urządzeniami do automatycznego ich mycia i napełniania. Były to inwestycje idące w miliony, dzięki czemu moje zarobki stały się znaczące.
W czasach sekretarza PZPR Gierka, w Polsce Ludowej inwestowano. Zaproponowano mi zajęcie się sprzedażą w Polsce. Wyjechałem do Poznania na tamtejsze Targi, wynająłem odpowiednią kabinę i już pierwszego roku sprzedałem do Szczecina kompletne urządzenie energetyczne, dla fabryki produkującej materiały budowlane. Dostarczyliśmy tam trzy kotły parowe wysokiego ciśnienia oraz całe wyposażenie kotłowni. W Polsce urzędowałem w tym charakterze przez około 10 lat, kursując między Austrią i Polską samolotami albo rzadziej autem. Roczne obroty z Polską (12 milionów austriackich schylingów) znacznie przekraczały limit jaki mi wyznaczono. Nadmierne i nieodpowiedzialne inwestycje z czasów Gierka doprowadziły do krachu gospodarczego PRL. Dalsze przebywanie w Polsce z końcem lat 70 stało się niecelowe. Moje poprzednie kontakty w Austrii z klientami po tak długiej przerwie stały się nieaktualne. Opuściłem więc dotychczasową firmę i mając 59 lat zostałem bezrobotnym. Urząd zajmujący się bezrobotnymi w Austrii wydawał gazetkę, w której można było się ogłaszać w nadzieji na otrzymanie (mimo tak późnego wieku) jakiejś pracy.
Już poprzednio, to znaczy kiedy zajęty byłem Polską, a tym bardziej w czasie mego bezrobocia, byłem częściowo aktywny w Austrii dla organizacji polonijnych oraz członkiem Austriacko-Polskiego Towarzystwa. Moje bezrobocie trwało na moje szczęście tylko 6 miesięcy. Przy moim szczęściu w życiu, które do dzisiaj mnie nie opuściło, zainteresował się mną Rzymsko Katolicki Kościół. Pewnego dnia zadzwonił do mnie prałat Wilhelm Reitzer, powiedział, że czytał mój anons we wspomnianej gazetce i chciałby mnie poznać, bo poszukuje starszej osoby władającej polskim i niemieckim językiem, doświadczonej itd. Następnego dnia odwiedziłem go i po krótkiej rozmowie oświadczył, że zawiadomi mnie czy będzie na mnie liczył czy też nie, ale ma jeszcze kilka zgłoszeń. Prosił o przekazanie rekomendacji ze strony jakiejś osoby duchownej. Pojechałem do OO. Jezuitów, tam znałem rektora słynnego Gimnazjum w Kalsburgu, który natychmiast wystawił mi świetne poparcie, podając, z jakiej rodziny pochodzę itd. Natychmiast pocztą to poparcie wysłałem na ręce prałata Reitzera dyrektora Europejskiego Funduszu Pomocy Instytucji Powołanej przez Episkopat Austriacki i Niemiecki dla Kościołów w Europie. Instytucja ta była finansowo wspierana w 99% przez Niemiecki Episkopat, ale w nazwie z względów politycznych umieszczono wpierw Austrię, bo dla państw Europy wschodniej Niemcy były „źle” widziane. Następnego dnia zadzwonił do mnie prałat Reitzer i powiedział krótko „ja pana chcę mieć”. Rozpocząłem prace w EHF (Europäischer Hilfsfonds) w 1980 roku a zakończyłem w 1989. Po około pół roku pracy, prałat Reitzer przekazał mi całkowicie sprawy Polskie, zajmując się pozostałą Europą. Oczywiście większe sprawy zawsze z nim omawiałem, bo chodziło o wielkie sumy i odpowiedzialność przed dawcami niemieckimi. Dla samej Polski, rocznie przeznaczali Niemcy około 10 milionów marek niemieckich, co w tym czasie było ogromną pomocą. W grudniu 1989 r. wypowiedziałem pracę w EHF-ie.
Zmiany polityczne 1989 roku, okrągły stół, w rezultacie wolna Polska sprawiły, że działacze polonijni różnych organizacji, a było ich około 25, jak też indywidualne osoby pochodzenia polskiego, zaczęły mnie namawiać, by zająć się powołaniem instytucji poloni austriackiej, która reprezentowałaby wszystkie te organizacje wobec Austrii i Polski. Polonia zjednoczona występująca w sprawach wszystkich organizacji, będzie stanowiła większą skuteczność. Opracowałem więc statut i do lokalu polskich księży OO Zmartwychwstańców m w Wiedniu, zwołaliśmy zebranie prezesów polonijnych organizacji. Przyjechało z całej Austrii 19 prezesów, statut przyjęto i powołano Forum Polonii w Austrii. Mnie wybrano prezesem i byłem nim przez dwie kadencje. Ambasada Polska w osobie pierwszego Ambasadora wolnej Polski prof. Władysława Bartoszewskiego wspierała Forum. Po trzech latach Forum uzyskało status prawny i istnieje do dzisiaj. Austriacko-Polskie Towarzystwo powołało mnie w roku 1990 na swego wiceprezesa, którym jestem dotąd.
Wydałem dwie pozycje w formie książek. Pierwsza niewielka około 100 stron to pod tytułem „W Służbie Kościołowi w Polsce 1980-1989” ze słowem wstępnym Prymasa Polski ks. Kardynała Józefa Glempa, druga mająca 215 stron pod tytułem „aby pozostał nasz ślad” jest historią rodu Ledóchowskich. Wstęp napisał Dyrektor Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich we Wrocławiu dr. Adolf Juzwenko.
Odznaczenia, które otrzymałem leżą u mnie w szufladzie. To odznaczenie, co mnie najwięcej cieszy to przekazany mi medal uznania przez Arcybiskupa lubelskiego Józefa Życińskiego. Mamy z żoną, jak wspomniałem 3 synów, 7 wnucząt oraz 5 prawnucząt, co daje nam największą radość i stanowi sukces naszego życia. Moje życie było bogate w wydarzenia szczęśliwe i dramatyczne, z których spisałem tu tylko niektóre fragmenty.
Mieczysław Ledóchowski, Wiedeń, luty 2012r.