Dnia 2.12. w sali herbowej ratusza wiedeńskiego prof. Joanna Ziemska otrzymała przyznaną dekretem prezydenta Fischera złotą odznakę za zasługi Republiki Austrii. W laudacji ujęto rolę pośrednika międzykulturowego, tłumacza literackiego, rządowego i sądowego, a także osoby kształcącej młodzież. Wspomniano też o członkostwie w Forum Mauthausen austriackiego MSW i działalność na rzecz zachowania pokoju.
Prof. Joanna Ziemska urodziła się w Warszawie, od 10. roku życia mieszka w Wiedniu.
Na Uniwersytecie Wiedeńskim ukończyła studia translatoryki (języki polski i francuski) oraz slawistyki i historii sztuki.
Od roku 1979 jest wykładowcą w Centrum Translatoryki Uniwersytetu Wiedeńskiego, gdzie prowadzi zajęcia z dziedziny tłumaczeń symultanicznych i konsekutywnych oraz tłumaczeń pisemnych; prowadzi także warsztaty przekładów literackich.
Oprócz działalności dydaktycznej i naukowej pracuje aktywnie jako tłumaczka dla instytucji państwowych i prywatnych zleceniodawców, a także jako tłumacz sądowy. Przełożyła szereg dzieł literackich, m.in. wspólnie z Anną Majkiewicz dwie powieści austriackiej noblistki Elfriede Jelinek.
Joanna Ziemska jest mężatką i ma dwoje dzieci.
W roku 2006 otrzymała statuetkę Złotej Sowy Polonii w kategorii: literatura, za przetłumaczenie i wydanie powieści Elfriede Jelinek.
Zdarzyła jej się Jelinek
Tłumacz jest fachowcem, nie rzemieślnikiem – wyjaśnia Joanna Ziemska, autorka przekładów książek laureatki literackiego Nobla
Joanna Ziemska nie uważa się za interesującą osobę. Mówi, że wykonuje swój zawód „chyba dobrze”. Jest tłumaczką, mieszka w Wiedniu, prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Wiedeńskim. Ma „na koncie” tłumaczenia Elfriede Jelinek.
Spotkanie z panią Joanną to najpierw spotkanie z radością kolorów, które przyoblekają piękną i bezpośrednią kobietę. Pytam, czy zawsze jest taka barwna. – Pastele dla mnie nie istnieją!
Stara mieszczańska kamienica w dobrej dzielnicy Wiednia. Mieszkanie na poddaszu, do sufitu daleko, obrazy, przestrzeń, wyjątkowej urody okna. Kawa czy herbata? Kawa. Siadamy przy rozłożystym stole, gospodyni szuka świeczek, śmieje się, że to pewnie robota syna – zapomniał je dołożyć po swoim romantycznym wieczorze…
Życie jej rodziny zatoczyło koło – od c.k., przez obóz w Mauthausen, aż do Wiednia jako wyboru, choć wymuszonego realiami Polski gomułkowskiej. – Najciekawsza część historii mojej rodziny to pokolenia wstecz, np. dziadek ze strony mamy był podwładnym cesarza Franciszka Józefa, mieszkał na terenie Galicji, potem był w legionach. Rodzina ze strony taty, Wandel, pochodzi od XVII-wiecznych osadników holenderskich, protestantów, którzy wyemigrowali do Niemiec, potem trafili do Góry Kalwarii, która zapraszała osadników – opowiada pani Joanna. Jej dziadek, Ludwik Wandel, obywatel niemiecki, podarł paszport po dojściu Hitlera do władzy. Stryj, o siedem lat starszy od Jerzego, ojca Joanny, brał udział w obronie Warszawy, a potem przeprowadzał polskich oficerów na Węgry. – Pomiędzy jego kolegami był kapuś, stryjowi się udało, ojca i innych aresztowano. Trafili na Pawiak. II Sąd Doraźny skazał starszych na śmierć, a mojego ojca (rocznik 1918) na dożywotni pobyt w obozie koncentracyjnym. Najpierw w Sachsenhausen, potem jednym z pierwszych transportów, w maju 1940 r., ojciec trafił do Gusen – wspomina córka jednego z pierwszych więźniów obozu nazywanego Vernichtungslager für polnische Intelligenz (obóz zagłady polskiej inteligencji) w systemie Mauthausen-Gusen, który zaliczał się do obozów III kategorii, tych o niezwykle surowym reżimie. Jerzy Wandel właściwie budował razem z innymi więźniami ten obóz, w Gusen powitanie nie pozostawiało wątpliwości: „Zagłada poprzez pracę“. Pracowali w kamieniołomach, przy produkcji broni i silników lotniczych, budowie potężnej, ciągnącej się kilometrami sztolni Bergkristall. To największa budowla nazistowskiej Rzeszy w Austrii, istniejąca do dzisiaj, wstydliwie częściowo zalana betonem i skazana na zapomnienie. Jerzy przebywał w Gusen do samego końca wojny, do maja 1945 r. – Na pewno pomogło tacie, że był wysportowany, zahartowany, pewnie i to, że znał język niemiecki, jeszcze z ewangelickiej szkoły kupieckiej. Tata chciał żyć. Cudów nie ma – musiał mieć szczęście.
Córeczka tatusia
Nie byłaby tą osobą, którą jest dziś, gdyby nie ojciec. Córeczka tatusia, jak mówi, przez dwa lata mieszkała tylko z tatą w Wiedniu. Miała wtedy dziewięć lat.
Najpierw jednak wyzwolenie, Linz. Ocalałemu z morderczego obozu w Gusen Jerzemu Wandlowi proponowano wyjazd do USA. – Chętnie zapraszano takich ludzi jak ojciec, którzy mogli dzielić się doświadczeniami. On chciał wracać do Polski.
Rodzice pani Joanny poznali się w 1939 r., krótko przed wojną. Matka, Maria, działała w AK, była łączniczką, świetnie znała język niemiecki, po powstaniu trafiła do obozu w Pruszkowie. Jerzy Wandel po powrocie do Polski otworzył sklep z farbami przy Zielnej, dziś stoi tam kawałek Pałacu Kultury. W 1947 r. pobrali się; wkrótce zabrano im i kamienicę, i sklep. Koledzy z obozu pomogli znaleźć pracę w zaopatrzeniu Ministerstwa Zdrowia. – Pamiętam, jak tata pokazywał mi strzykawki i inne sprzęty, które kupowali dla szpitali. Mała Joasia bywała też na cenzorskich pokazach filmów. Mama pracowała w kinematografii, Joasia więc pewnie jako jedno z pierwszych polskich dzieci oglądała „Księgę dżungli”, bajki amerykańskie, filmy radzieckie i czeskie; wiele z nich nie weszło do dystrybucji. Potem ojca posadzono. Wandlowie uznali, że w tym kraju nie ma przyszłości. Postanowili wyjechać.
Obywatelstwo niewyjaśnione
– Wyjechałam z tatą na wycieczkę do Pragi i Wiednia tuż przed Bożym Narodzeniem. Byliśmy wpisani na paszport zbiorowy – wspomina. To o tyle ważne, że kiedy po latach Joanna Ziemska zrzekała się polskiego obywatelstwa, nie mogła udowodnić, że jest Polką. Ani ona, ani jej ojciec nie posiadali żadnego dokumentu. – Długo mieliśmy wynikający z konwencji genewskiej status „obywatelstwo niewyjaśnione”. Rodzice, bo mama po iluś odmowach wydania paszportu w końcu do nich dojechała, nigdy nie zrzekli się obywatelstwa. – Mimo że tata jako działacz emigracyjny, współpracujący z rządem londyńskim był personą bardzo non grata w Polsce – dodaje Ziemska.
Francuscy i włoscy więźniowie, którzy przeżyli koszmar obozu, zdążyli wykupić dwie parcele z pozostałościami krematorium, nim zostały przekształcone w działki budowlane, jak wiele terenów poobozowych. Jerzy Wandel opiekował się społecznie miejscami pamięci narodowej na terenie Austrii, ufundował też tablicę poświęconą polskim więźniom na terenie byłego krematorium w Gusen.
Joanna, uczennica żeńskiej szkoły przyklasztornej z popołudniowym internatem (świetlice pod koniec lat 60. nie były w Austrii popularne), przeskoczyła szybko z klasy drugiej do trzeciej. Rodzice „sympatycznie” zachęcali ją do czytania, z Polski sprowadzali książki z oficjalnego obiegu, czytywali również te z drugiego obiegu, prenumerowali paryską „Kulturę”. Książki były wokół niej. Nie mieli telewizora – z wyboru. Mieli więcej czasu na czytanie. – Ale były programy, które rodzice uznawali za warte obejrzenia, jak kultowy, pierwszy na terenie dawnej Eurowizji quiz telewizyjny Hansa-Joachima Kulenkampffa. W kawiarniach były sale telewizyjne i tam się chodziło. W domu państwa Wandel słuchało się też radia – Wolnej Europy, BBC, stacji austriackich.
Jelinek
Zanim padło na translatorykę, Joanna przeszła walkę wewnętrzną: historia sztuki, dziennikarstwo czy prawo. – Jelinek? Zdarzyła się nam. Wykładała wtedy w Wiedniu Anna Majkiewicz, zapytała mnie, jeszcze przed Noblem dla Jelinek: A może byśmy coś jej przetłumaczyły? Znalazło się zainteresowane wydawnictwo, a w czasie naszych rozmów Elfriede Jelinek otrzymała literacką Nagrodę Nobla. I W.A.B. wykupiło prawa do niej – opowiada Joanna Ziemska. Wydawnictwo zgodziło się na tłumaczenie „Jesteśmy przynętą, kochanie”, ale najpierw chciało wydać „Amatorki” i „Wykluczonych”. Zostały wydane w 2005 r., „Przynęta” cztery lata później.
– Kiedy książka zostaje przetłumaczona – odstawia się ją na półkę, tak uważam. Podobną rzecz usłyszałyśmy od Elfriede Jelinek, kiedy pytałyśmy, jak mamy poprowadzić jej bohaterów w „Przynęcie”: „Róbcie, co chcecie z bohaterami, książka napisana i wydana jest własnością publiczną”.
Panie utrzymywały kontakt mejlowy, Jelinek odpisywała niemal natychmiast, serdecznie i cierpliwie wyjaśniała tłumaczkom to, o co pytały. Zaprosiła na obiad, blisko swojego domu. Cierpi na agorafobię i socjofobię, więc opuszczenie przez nią mieszkania, by się spotkać z polskimi tłumaczkami, było wielką rzeczą. Przebywała wtedy w Wiedniu, drugą połowę roku spędza w Monachium. Jelinek według Ziemskiej zawdzięcza wszystko sobie; jest wielką pisarką, kobietą o olbrzymiej erudycji, ale z problemami psychicznymi. – Niesamowicie oczytana, muzyk z wykształcenia, dyplomowana organistka. Opowiadała nam o matce i ich zakłóconej relacji. Uważa, że wszystko już zostało napisane. To, co pisze, pisze dla inteligentnego czytelnika, nie interesuje jej, czy te teksty będzie czytać pięć osób czy 500 tys. I uwielbia seriale – wspomina tłumaczka.
Tłumacz, jaki jest, każdy przeczyta
Jedna z teorii mówi, że nie ma „dobrych” tłumaczeń, robi się najlepsze, jakie można. Bo wszystko jest przetłumaczalne, ale… – Tłumacz literatury nie jest rzemieślnikiem, zająłby się wtedy tłumaczeniem książek fachowych, specjalistycznych. Musi być zachowana konwencja oryg inału, każdy tekst ma swój rejestr językowy, trzeba mu dochować wierności, inaczej tłumaczenie jest nieadekwatne. Tłumacz jest fachowcem – wyjaśnia Ziemska, wykładowca w Instytucie Translatoryki Uniwersytetu Wiedeńskiego. Zajmuje się tam m.in. przekładami literackimi. Wpaja studentom, że tłumacza obowiązuje etyka zawodowa, że przyjmuje wielką odpowiedzialność wobec autora. Łatwo jest zepsuć styl, język, można doprowadzić do tego, że autor zostanie w danym języku odrzucony. Trudno potem podjąć nową próbę zaistnienia w świadomości czytelniczej. – Są tacy tłumacze, którzy wspaniale utożsamiają się z dziełami, mają wiedzę, styl, dar. Bo najpierw dzieło trzeba rozkodować – dodaje. Jeśli zaś idzie o poezję, zdarzało się, że zastanawiała się nad sensownością przekładu w ogóle. – Niektóre wiersze są tak związane z językiem, tak weń wpisane, że lepiej nie robić im krzywdy.
Stasiuk nieprzewidywalny
Ziemska lubi pracować na żywo z ludźmi, zajmuje się więc i tłumaczeniami ustnymi, także szeptanymi (symultanicznie, w tym samym czasie, wprost do ucha), np. na konferencjach prasowych. – To dość wyczerpujące, nie ma się słuchawek, wyciszenia, bardzo trudno się skoncentrować – opowiada. Jest zapraszana do tłumaczeń dla goszczących w Austrii polskich polityków, artystów. Tłumaczyła na spotkaniach z pisarzami: Ryszardem Kapuścińskim, Andrzejem Stasiukiem, Stefanem Chwinem, Wojciechem Kuczokiem, Markiem Edelmanem czy Hanną Krall i Marią Nurowską. – Marek Edelman znał dobrze niemiecki, ale nie chciał go używać. Bardzo sympatyczny był Kapuściński, miał świetny kontakt z publicznością. Stasiuk był nieprzewidywalny – nigdy nie było wiadomo, o czym będzie mówił – śmieje się pani Joanna. Jako tłumacz opiekowała się też m.in. Grzegorzem Jarzyną i Krystianem Lupą. Mówi z doświadczenia, że są mówcy dobrzy i kiepscy. – Nie jest rolą tłumacza udawanie, poprawianie, ulepszanie wypowiedzi. Chyba że to oczywiste przejęzyczenie, jak pomylenie daty.
Tłumaczyła podczas wizyt Lecha Wałęsy, zanim jeszcze został prezydentem, później również. Była tłumaczem podczas oficjalnych wizyt prezydentów Kwaśniewskiego i Komorowskiego, premier Suchockiej czy premiera Tuska. – Z politykami pracuje się tak samo jak z innymi ludźmi – ucina próby uzyskania jakichś szczegółów. Wspomina jednak, jak uroczo pracowało się z nieżyjącymi Jackiem Kuroniem i Bronisławem Geremkiem.
Żem wziął i żem poszedł
Międzynarodowe spotkanie polityków z przedstawicielami polskiej opozycji, krótko przed transformacją, ok. 1989 r., tłumaczenie kabinowe. – Wymieniałyśmy się z koleżanką co 20 minut. Miała maleńkie dziecko i właśnie mąż przyjechał z maleństwem, by mogła je nakarmić piersią. Ja sama w kabinie, a dobrze, kiedy jest kolega czy koleżanka, bo może podpowiedzieć. I właśnie wtedy bardzo by się to przydało – mówiono cały czas o czołgach. A u mnie – czarna dziura. Nie wiem, jak jest czołg po polsku! Radziłam sobie, jak mogłam – a to pojazd gąsienicowy, a to pojazd opancerzony, a tego czołgu nie pamiętam… W momencie, kiedy wyłączyłam mikrofon – natychmiast sobie przypomniałam. I tak bywa – wspomina Joanna Ziemska. Jest też tłumaczem przysięgłym w sądzie, zdarza się, że towarzyszy wizytom adwokatów z urzędu w więzieniu. Wspomina klienta, takiego z fasonem: – Człowiek siedzi trzeci tydzień, był przed rozprawą główną. Ukradł kwiat doniczkowy za kilka euro. I opowiada: „Panie mecenasie, bo to było tak, wracałem do dziewczyny, miałem kaca, szłem, a tu stoi taki wiecheć, wzięłem i poszłem. Jakiś nadgorliwy zadzwonił na policję i za taki wiecheć siedzę”.
Po polsku w intencji rodziców
Joanna Ziemska lubi wszystkie swoje zawody – tłumacza, nauczyciela akademickiego, dla siebie samej ukończyła też historię sztuki. Czuje się Europejką, silnie związaną z Wiedniem. – Bo Austria to nie Wiedeń ani odwrotnie – zaznacza. Jej dzieci mówią po polsku. Kiedy pytam, w jakim języku klnie, mówi: – Staram się nie kląć w ogóle, a jeśli już, to w tym języku, którego akurat używam – po włosku, francusku, niemiecku czy po polsku. Podobnie ze snami, śni we wszystkich językach. Ale liczy po polsku. – Zdarza się, że modlę się w obydwu językach; ciekawe, nie zastanawiałam się, czy modlę się po polsku w intencji rodziców, a po niemiecku za austriacką przyjaciółkę?
W salonie, w którym rozmawiamy, nie widzę telewizora. Czyżby podobnie jak rodzice świadomie z niego zrezygnowała?
– Jak pani widzi, nie ma go w centralnym punkcie, ale mam telewizor. Ze względów zawodowych oglądam różne stacje, w tym polskie. Tłumacz musi być na bieżąco. To ważne! – uśmiecha się Joanna Ziemska. Zrobiło się późno. Spoglądamy na zegarki, ona na liliowy, w identycznym kolorze jak apaszka i top pod zieloną marynarką. Zabieram moją „Jelinkową”, otrzymaną od tłumaczki.
Rozmawiała Beata Dżon
Wywiad przeprowadzono dla tygodnika PRZEGLĄD